Konrad Piasecki: Były pilot rządowych tupolewów, dowódca 36. Pułku Lotnictwa, pułkownik Tomasz Pietrzak, dzień dobry. Tomasz Pietrzak: - Dzień dobry, witam państwa. Panie pułkowniku, podchodzi pan do lądowania w Smoleńsku i słyszy pan "widzialność 500 metrów", co pan wtedy robi? - Rozpoczynam procedurę do moich minimów, które są. A minima w Smoleńsku to jest? - Przy tym wyposażeniu nawigacyjnym dla tego samolotu to jest sto dwadzieścia metrów podstawa chmur i widzialność około tysiąc osiemset metrów. Czyli powinien pan być nad ziemią sto dwadzieścia metrów. - Tak. Według wysokościomierza barometrycznego sto dwadzieścia metrów, nie po radiowysokościomierzu, tylko po wysokościomierzu barometrycznym. Jeśli pan jest sto dwadzieścia metrów nad ziemią i nie widzi pan jej, to co wtedy? - Podejmuje decyzję "go around", czyli idziemy na drugie zajście. A przy takiej podstawie chmur i przy takiej mgle, przy stu dwudziestu metrach, można było widzieć ziemię? - Nie sądzę. Można byłoby ewentualnie, gdyby światła były sprawne, bo z tego co wiem, były niesprawne dwie albo trzy sekcje. Jeżeli byłoby cokolwiek widać z tych stu dwudziestu metrów, bo z tego, co wiemy, to była podstawa chmur niewidoczna, czyli tak jakby nie było podstawy, czyli nie wiadomo jaka była pionowa widzialność. Więc gdyby były światła, to można by je wykorzystywać. Są światła, to jako kontakt z ziemią się uznaje. Próbowałby pan lądować w takich warunkach? - Ale to jest warunek, jeżeli byłby kontakt z ziemią. To jest warunek. Jeżeli nie ma kontaktu z ziemią, to nie ma o czym dyskutować. Jest minimalna wysokość i odchodzimy na kolejne zajście. 10 kwietnia o 8.40 ten kontakt z ziemią, przy tych warunkach mógłby być? - Nie mam pojęcia. Wie pan, nie da się określić panie redaktorze czy mógł być czy nie, ponieważ parametry podawane, podawane te same wartości, zupełnie odczucia z kabiny mogą być inne za każdym razem. To samo z ziemi może być inaczej. To zapytam inaczej. Gdyby będąc szefem pułku usłyszałby pan, że przy tych warunkach w Smoleńsku ktoś próbuje lądować, to co by pan zrobił? - Były takie przypadki kiedyś, to piloci byli po prostu odsuwani od latania. Odstawiani byli na jakiś czas po to, żeby mieli czas na przemyślenie tego, co zrobili, jakie było zagrożenie, jakie było ryzyko. To oznacza też kontakt z prokuratorem? - Nie, to są procedury już wewnętrzne, bo oni nie popełnili żadnego... nic się nie stało, można tak powiedzieć. Natomiast procedury zostały w pewien sposób zachwiane. Ponieważ to i tak dowódca załogi ocenia, ale są pewne minima, których nie wolno przekroczyć. Jeżeli nawet on będzie twierdził, że widział ziemię, to i tak było podjęte ryzyko niepotrzebne. Czyli lądować nie mógł? - Nie mógł... A on musiał wiedzieć o tym, co tam się dzieje. - Teraz mówimy o przypadku smoleńskim? Tak, mówimy o przypadku smoleńskim. - Jeżeli pilot mając wysokość minimalną sto dwadzieścia metrów, moim zdaniem w tym przypadku on nie chciał lądować, tylko chciał właśnie zejść do tej wysokości stu dwudziestu metrów. I być może z jakiegoś powodu ta wysokość została opuszczona. To musi niestety poczekać na to, co komisja nam powie. Są dzisiaj znaki zapytania, na ile pilot samolotu wiedział od wieży jakie są warunki. Ale rozumiem, że on też rozmawiał z pilotami samolotu "jak" , o tym, że jest mgła i że te warunki się raptownie pogarszają musiał wiedzieć? - Tak i dlatego tutaj cały czas mówimy o tej podstawie. O tej minimalnej wysokości bezpiecznej, która mu pozwala na zweryfikowanie czy faktycznie widzi więcej niż pięćset czy widzi mniej niż pięćset czy w ogóle ma kontakt z ziemią. Ustalmy tą jedna rzecz. Na tej wysokości prawdopodobnie mógłby nie mieć kontaktu z ziemią, więc nie powinien przy tej widzialności podchodzić do dalszego etapu. Czy presja, poczucie, że się wiezie prezydenta, że trzeba dolecieć mogły odegrać tutaj znaczącą rolę? - Nie powinny tutaj mieć żadnego znaczenia. Życie mamy jedno. Niezależnie jaką funkcję pełnimy, więc każdy pilot, który wykonuje lot z pasażerami na pokładzie, ma świadomość tego, że wiezie ludzi za których życie odpowiada. A nie jest tak, że ma świadomość, są złe warunki, ale jak wyląduje w tych warunkach to będzie coś. - Panie redaktorze, na pewno nikt tego nie pochwala w żaden sposób i na pewno nie sądzę, żeby taka była interpretacja jego czynów przez niego samego. Nie sądzę, żeby po wylądowaniu czuł się godny do wyróżnienia. A nie było w pułku takich sytuacji, że za lądowanie w trudnych, złych warunkach, albo za naruszenie, nagięcie procedur, ktoś był chwalony, nagradzany? - Należałoby się zwrócić do pułku, czy w ostatnim czasie były takie sytuacje. Można byłoby rozpatrzyć przypadek powrotu z Dominikany. Co tam się stało? - Samolot wrócił, natomiast nie chciałbym tego tematu szeroko omawiać, komentować, bo nie byłem na bieżąco. Sądzę, że należałoby się zapytać w pułku. Wśród kolejnych hipotez pojawiają się hipotezy o oblodzeniu, o ptakach, które wpadły do silnika, o inwersji. Pan którejś z nich daje wiarę? - Nie, ten samolot miał naprawdę mocną konstrukcję. On w wielu sytuacjach mógł sobie poradzić. To nie jest tak, że jest to bardzo delikatna konstrukcja, wrażliwa na zmiany temperatur czy małe oblodzenie. Kiedy przechodzi się przez chmury, cała instalacja przeciwoblodzeniowa jest włączona - ona pracuje pełną parą. Ona zabezpiecza samolot przed jakimkolwiek oblodzeniem. Czyli oblodzenie w tym przypadku jest niemożliwe? - Panie redaktorze, ja nie mogę powiedzieć, czy było, czy nie było. To komisja musi ustalić. Ja tylko mówię, jak samolot jest odporny na oblodzenia. Samolot jest naprawdę odporny na różne sytuacje, które mogłyby zagrażać małym samolotom wątłej konstrukcji. A wierzy pan w plotkę, że tam, w ostatnich 30-40 sekundach doszło do potężnego zamieszania w kokpicie, że piloci między sobą dyskutowali, co robić i nie za bardzo wiedzieli? - Na tym polega dowodzenie demokratyczne, że dowódca załogi podejmuje decyzję, konsultuje ją z drugim pilotem, nawigatorem - następuje wymiana zdań. Zdarzają się sytuacje gorące? Padają mocne, męskie słowa? - Bardzo często się zdarzają, kiedy są sytuacje wątpliwe. Podjęcie decyzji to jest naprawdę duża odpowiedzialność. W tym momencie, jeżeli nie byłoby takiej dyskusji - byłoby źle. Jedna osoba nie musi mieć pełnej wiedzy na temat wszystkich elementów, aspektów. Dlatego rozmawia się z każdym specjalistą - to jest nawigator, technik pokładowy, drugi pilot. Każdy ma jakiś zasób wiedzy i następuje wymiana jej wymiana. Decyzję zawsze podejmuje dowódca załogi. Znając tych pilotów, którzy lecieli, tam mogło być zamieszanie? - Ja myślę, że jeśli rozmawiali między sobą, to chodziło im o konstruktywną decyzję. Nie sądzę, że jakieś zamieszanie mogło tam być. Podejrzewam, że tam doszło do męskiej rozmowy na temat: "co robić w tej sytuacji, co robić dalej". Taki mógł być scenariusz, ale to są tylko nasze domniemania. Co zrobić z ostatnim tupolewem, który nam pozostał? - Myślę, że powinien zostać odstawiony albo sprzedany za wschodnią granicę. Tylko tam te samoloty mogą latać w zupełności. Rzecznik rządu mówi: "premier będzie nim nadal latać". - Tak, ale to będzie kolejny nakład finansowy, ponieważ te samoloty nie są w stanie zabezpieczyć pasażerów w przypadku dekompresji - nie ma instalacji tlenowej, jak w każdym samolocie pasażerskim, która wypada z sufitu i każdy pasażer ma do dyspozycji maskę tlenową. Gdyby zdarzyła się dekompresja na wysokości 10-12 tysięcy metrów, to co by się stało? - To jest 12 sekund i w tym momencie personel pokładowy, czyli stewardessy musiałyby wyznaczyć osiem osób, które mają szanse na dalsze przeżycie, bo tyle przenośnych zestawów tlenowych jest na pokładzie. A pozostałe? Musiałyby czekać aż samolot zniży się do tych warunków środowiska, gdzie będzie wystarczająca ilość tlenu do oddychania. Czyli pozbyć się tego tupolewa jak najszybciej? - Tak mi się wydaje. Chyba, że do przewożenia jakiegoś cargo, ale na pewno nie na zachód od granicy polskiej, tylko na wschód.