Towarzyszyła mu eksplozja wielokrotnie silniejsza od mocy największych bomb lotniczych i pocisków najcięższej artylerii z lat II wojny światowej. Ten pobyt na froncie nad Odrą miał przede wszystkim cel propagandowy. Niemcy powinni - za pośrednictwem kroniki filmowej "Die Deutsche Wochenschau" i zdjęć w prasie - zobaczyć swego Führera wizytującego żołnierzy na najważniejszym froncie. Tak późną zimą 1945 roku orzekli najbliżsi współpracownicy Hitlera, który nie palił się do opuszczenia Berlina. Do wyjazdu w okolice Frankfurtu nad Odrą i Küstrina (Kostrzyna) praktycznie go zmuszono. I tak w sobotę, 3 marca, kolumna opancerzonych limuzyn wyjechała z Berlina kierując się na wschód. W jednym z aut jechali fotoreporterzy i "nadworny" operator filmowy Hitlera Walter Frentz. Na froncie nadodrzańskim W "Teczce Hitlera", jak po latach nazwano przeznaczone tylko dla Stalina opracowanie na temat życia i działalności Führera Trzeciej Rzeszy, tej wizycie poświęcono sporo miejsca, chociaż błędnie ją datowano (27 marca). Posiłkując się zeznaniami składanymi w więzieniach radzieckich przez adiutantów osobistych Hitlera, oficerów SS Ottona Günschego i Heinza Lingego, ppłk. Fiodor Parparow z NKWD, który opracowaniu nadał ostateczny szlif, pisał m.in.: "Gdy kolumna samochodów zatrzymała się przed wielkim dworem, w którym kwaterował sztab dowódcy 9. Armii, generała (Theodora - przyp. L.A.) Bussego, Linge pomógł Hitlerowi wysiąść z samochodu. Hitlera powitał Busse razem z najbliższymi pracownikami swojego sztabu. Stali z prawym ramieniem wyciągniętym w faszystowskim pozdrowieniu. Hitler starał się sprawiać wrażenie ożywionego. Fotografowie i Frentz skierowali na niego swoje obiektywy. Każdemu z obecnych podał rękę. Potem Busse zaprowadził Hitlera do największego pomieszczenia w domu, gdzie oczekiwało go kilku oficerów sztabowych. Z nimi Hitler też przywitał się podaniem ręki. Podszedł do dużego stołu, na którym były rozłożone mapy operacyjne frontu nad Odrą. Hitler przybrał postawę dla fotografów. Lewe ramię przycisnął do ciała, żeby ręka nie drżała. Obok niego ustawił się generał Busse, aby wyjaśnić sytuację na swoim odcinku frontu". Ani słowa o tym, o czym w pałacu w Bad Freienwalde (na północny zachód od Kostrzyna) mówił Hitler. Jest to w jakiś sposób zrozumiałe. Adiutanci osobiści nie mieli bowiem obowiązku słuchać swego szefa podczas oficjalnych spotkań. Najprawdopodobniej przed pałacem palili papierosy. Natomiast obecni w Freienwalde oficerowie Wehrmachtu zapamiętali siedzącego przy stole przygarbionego, chorego człowieka o bladej jak kreda twarzy, który zaklinał ich, by odparli przewidywany atak Armii Czerwonej na Berlin. Umożliwi to zastosowanie nowej, straszliwej broni, którą w najbliższym czasie będzie miało do dyspozycji kierownictwo Trzeciej Rzeszy. Słuchający go oficerowie byli sceptyczni. Uważali, że Führer blefuje. Dzisiaj wiemy, że nie blefował, chociaż zagadką pozostaje, i pewnie pozostanie na zawsze, nie tyle, co Hitler wiedział wówczas o broni jądrowej, nad którą pracowali uczeni niemieccy, bo - jak się okaże - wiedział sporo, ale czy znał szczegóły. Ci z jego najbliższych współpracowników, którzy przeżyli piekło berlińskiego bunkra, milczeli o tym. Z Bad Freienwalde Hitler ze swą świtą pojechał do dawnego majątku Gebharda von Blüchera koło Wriezen, gdzie mieścił się sztab dywizji "Döberitz", dowodzonej przez generała Rudolfa Huebnera, zażartego nazistę, po wojnie skazanego na więzienie za zbrodnie wojenne. I tam też Führer mówił o nowej broni.