W czerwcu, gdy Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście próbował rozpocząć proces, okazało się, że jeden z oskarżonych nie otrzymał aktu oskarżenia i nie ma obrońcy, a powinien go mieć - sąd wyznaczył mu więc adwokata z urzędu. Sprawę odroczono do 25 sierpnia. Tym razem okazało się, że w sądzie nie stawiła się oskarżona Halina S. - Przesłała zaświadczenie lekarskie o chorobie. Sąd ją usprawiedliwił i odroczył sprawę na 29 września - powiedział mec. Czesław Jaworski, który reprezentuje przed sądem Piesiewicza, mającego w tym procesie status oskarżyciela posiłkowego. Sam Piesiewicz nie pojawił się na rozprawie - nie ma takiego obowiązku. W przyszłości będzie musiał stawić się na przesłuchanie jako pokrzywdzony. Postanowienie Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia o wyłączeniu jawności całego procesu zapadło już 14 czerwca, gdyż dotyczy spraw obyczajowych, których ujawnienie - jak mówi prawo - "może naruszyć ważny interes prywatny". Akt oskarżenia wobec Joanny D., Haliny S. i Zbigniewa Sz. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga skierowała do sądu w połowie marca. Od ujawnienia całej sprawy w grudniu 2009 r. Piesiewicz rzadko pojawiał się publicznie (w Senacie miał długotrwały bezpłatny urlop; ostatnio bierze udział w pracach Izby). W jednej z nielicznych wypowiedzi dla mediów prosił o "spokojne spojrzenie i wybaczenie lekkomyślności". "Jestem niewinny, nie mam nic do powiedzenia" - tyle w czerwcu powiedział dziennikarzom oskarżony Zbigniew Sz. Oskarżone kobiety nie udzielają żadnych wypowiedzi, ukrywają twarze przed kamerami i aparatami fotograficznymi. W ostatnich tygodniach dziennikarze zauważyli, że Zbigniew Sz. pojawia się pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. "Media wyrządziły panu Piesiewiczowi ogromną krzywdę" - mówił w czerwcu pełnomocnik senatora, mec. Krzysztof Stępiński. W grudniu 2009 r. Piesiewicz zawiesił członkostwo w klubie parlamentarnym PO. Szef PO, premier Donald Tusk mówił wtedy, że nie można bronić zachowań Piesiewicza, bo - jak podkreślił - "są one nie do obrony". Dodał, iż wydaje się, że kariera polityczna senatora jest zakończona. Zarzuty wobec oskarżonych dotyczą zmuszania Piesiewicza do "określonego zachowania" w zamian za nieujawnianie kompromitujących go materiałów - za co grozi do trzech lat więzienia. Oskarżeni (wcześniej karani za czyny kryminalne) szantażowali Piesiewicza od jesieni 2008 r. Decyzja o szantażu zapadła, gdy przygodnie poznana wcześniej przez niego Joanna D. opowiedziała o spotkaniach u senatora swym znajomym Zbigniewowi S. i Janowi W. We wrześniu 2008 r. nagrano spotkanie Piesiewicza z Joanną D. i striptizerką Joanną S., a potem kilka razy "odsprzedawano" politykowi kompromitujące taśmy. Według mediów, w sumie senator miał zapłacić za nagrania ponad 550 tys. zł, m.in. w październiku 2008 r. za "odkupienie" taśm zapłacił 196 tys. zł nieustalonej do dziś kobiecie, podającej się za dziennikarkę. Senator nie chciał wtedy ścigania szantażystów, a śledztwo w sprawie szantażu początkowo umorzono. Szantażyści jednak nie zrezygnowali. W 2009 r. Halina S., znajoma Joanny D., zadzwoniła za jej wiedzą do Piesiewicza, mówiąc, że pies "wygrzebał z ziemi płyty z nagraniami", na których opakowaniu miał być numer jego komórki. Za niemal 40 tys. zł Piesiewicz "odkupił" od niej taśmy. Szantażyści ponownie zażądali jednak pieniędzy; zagrozili też upublicznieniem nagrań. Wówczas senator zawiadomił prokuraturę, która przygotowała zasadzkę. W listopadzie 2009 r. zatrzymano osoby wskazane przez Piesiewicza. Nie było wobec nich wniosków o areszt, co prokuratura tłumaczyła stosunkowo niską grożącą im karą. Prokuratura zapewniała, że szantażyści to "przypadkowa grupa". Kilka dni przed oskarżeniem trójki szantażystów umorzono odrębne śledztwo wobec Piesiewicza. Prokuratura zamierzała zarzucić mu przestępstwa posiadania kokainy i nakłaniania innych osób do jej zażycia. W lutym br. Senat nie zgodził się jednak na uchylenie mu immunitetu - bez czego nie można było postawić mu zarzutu. Wcześniej wniosek prokuratury negatywnie zaopiniowała senacka komisja regulaminowa; jej członkowie argumentowali, że jest on przedwczesny. Początkowo Piesiewicz sam zrzekł się immunitetu, ale po analizie prawnej wycofał zgodę i pozostawił decyzję Izbie. Jak mówiła rzeczniczka prokuratury Renata Mazur, całość materiału dowodowego dawała podstawę do wystąpienia o uchylenie immunitetu, a śledztwo zakończono "tylko i wyłącznie" dlatego, że Senat do wniosku się nie przychylił, a nie jest możliwe ponowienie wniosku o uchylenie immunitetu. "Immunitet jest dany na czas kadencji; nie wybiegając w przyszłość mogę zaznaczyć, że tylko ponowny wybór i uzyskanie immunitetu daje gwarancję, że postępowanie to nie będzie kontynuowane" - podkreśliła Mazur. Senacki mandat obecnej kadencji wygaśnie Piesiewiczowi w 2011 r. Według Mazur w śledztwie dotyczącym podejrzenia posiadania kokainy - które dotyczyło wcześniejszego okresu niż to dotyczące szantażu i obejmowało czas od czerwca do września 2008 r. - prokuratura opierała się m.in. na zeznaniach naocznego świadka (według mediów, to striptizerka, która była u Piesiewicza z Joanną D.). Mazur zaznaczyła, że ta osoba nie miała nic wspólnego z szantażem i nie uzyskała z tego tytułu żadnej korzyści majątkowej. "Materiał dowodowy to również opinie biegłych i badania billingów" - dodała. Prowadzący śledztwo ws. Piesiewicza prok. Józef Gacek mówił "Rzeczpospolitej", że z ekspertyz wynika jednoznacznie, iż senator zażywał kokainę (Piesiewicz odmówił poddania się testom na obecność kokainy; swe próbki przekazały zaś prokuraturze do badań obie kobiety). Prokurator zarzucił senatorom, że z niezrozumiałych powodów umniejszają wartość dowodów, które ma prokuratura. Podkreślił, że z filmów jednoznacznie wynika, że Piesiewicz nie był osobą odurzoną i miał świadomość swoich reakcji. Ponadto - zdaniem prokuratora - Piesiewicz brał czynny udział w całym zdarzeniu, a w wielu przypadkach był nawet inicjatorem "pewnych zachowań". Senatorowie ostro skrytykowali wypowiedź prokuratora. W grudniu 2009 r. "Super Express" ujawnił na swej stronie internetowej film z udziałem ubranego w sukienkę Piesiewicza, nagrany w jego mieszkaniu przez Joannę D. Film - na którym słychać wulgarne komentarze kobiety - miał być dowodem, że senator posiadał i zażywał narkotyki. Piesiewicz zaprzeczył, by zażywał narkotyki; twierdził, że nie była to kokaina, ale sproszkowane lekarstwa. Zarazem przyznał, że zdarzało mu się zażywać narkotyki, ale wiele lat wcześniej. Mówił, że Joannę D., od której zaczął się szantaż, poznał przypadkowo pod hotelem i kilka razy się z nią spotkał. W tym przypadku dziennikarską rzetelność zastąpiła pogoń za sensacją i skandalem - tak ówczesny rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski oceniał ujawnienie przez "SE" materiałów, którymi szantażowano Piesiewicza (na co nie zdecydowały się wcześniej inne redakcje). RPO zwrócił się w tej sprawie do przewodniczącej Rady Etyki Mediów Magdaleny Bajer. Wkrótce potem Rada uznała, że "SE" "publikując zdjęcia zrobione przez osoby, które szantażowały Piesiewicza, stał się ich wspólnikiem, dając przyzwolenie na uprawianie procederu przekazywania redakcjom drastycznych materiałów, których miejsce jest w prokuraturze". W związku z tym "publicznym oszczerstwem" redaktor naczelny "Super Expressu" Sławomir Jastrzębowski żądał przeprosin od REM.