Boeing-767 z 220 pasażerami i 11 członkami załogi na pokładzie, któremu nie udało się wysunąć podwozia, po południu wylądował awaryjnie na warszawskim lotnisku - "na brzuchu". Nikomu nic się nie stało. Przed lądowaniem kapitan stwierdził, że są problemy z systemem zasilania podwozia. Wcześniej, już w 30 minut po starcie, załoga dostała sygnał o niesprawności w instalacji hydraulicznej maszyny. Lotnisko Chopina, którego obydwa pasy startowe zablokował uszkodzony samolot, zostało tymczasowo zamknięte. Dominik podróżował z żoną i dwójką dzieci. "Emocje wśród pasażerów były, jedni to przeżywali, inni się modlili, jeszcze inni rozmawiali. Na pewno było nerwowa i stresowa sytuacja, kiedy krążyliśmy nad warszawskim lotniskiem. Czekaliśmy na ten moment awaryjnego lądowania, który się przedłużał. Ostatnie minuty były straszne, zapadła cisza, padały stanowcze komunikaty ze strony stewardess, które prosiły, aby nie wstawać. Ostatni komunikat był od kapitana, o awaryjnym lądowaniu. Wtedy wszyscy schylili głowy i czekali na to uderzenie. Ale uderzenia nie było. Pilot świetnie wylądował" - powiedział Dominik. Dodał, że w samolocie był dym i zapach tego dymu, wynikający z tarcia "brzucha" samolotu o beton. "Wysiadaliśmy tylnym wyjściem i strażacy opanowali już wszystko, było świetnie" - podkreślił. Pan Tadeusz podróżował z żoną, na lotnisku czekał na nich syn. "Kilka razy lądowałem na kołach bardziej twardo niż dzisiaj bez podwozia. Z tego co pamiętam, szef personelu pokładowego nas poinformował, że będzie awaryjne lądowanie. Przez ten czas, kiedy krążyliśmy nad Warszawą, było puszczane tzw. demo o tym, jak mamy się zachowywać w trakcie lądowania. Paniki żadnej nie było. Kapitan ostatni komunikat podał mniej więcej trzy kwadranse przed planowanym lądowaniem, informując o tym, że jesteśmy na terenie Polski i ze będziemy lądować. Służba pokładowa była bez zarzutów" - powiedział. Pan Tadeusz był jednym z kilku pasażerów, którzy opuścili lotnisko, nie czekając na odbiór swoich bagaży. "Najgorsze jest to, co nas spotkało tutaj przez ostatnie trzy godziny, totalna dezinformacja. Byliśmy informowani, że mamy zaczekać na bagaż podręczny, że zajmie to ok. 1,5 h. Mniej więcej zajęło to ok. 2 godz., kiedy dostaliśmy komunikat, że pierwsze bagaże przyjadą w ciągu godzony. Nikt nie pomyślał o prostym rozwiązaniu, żeby te bagaże odebrać jutro. Ludzie są zmęczeni. Niektórzy nie wytrzymali i zdecydowali się wyjść" - powiedział. Żona pana Tadeusza dodała, że tuż po lądowaniu ludzie płakali ze szczęścia, bili brawa, była wielka radość. "Bardzo dużo i słusznie się mówi o bohaterstwie kapitana Wrony, ale moja uwaga jest taka, że jeżeli wszyscy są bohaterami, to nie dochodzi do takich sytuacji. Jest pytanie nie o kompetencje kapitana Wrony, który niczego nie musi udowadniać. Ale kilka innych pytań należy zadać, np. czym się lata z Polski za ocean" - powiedział syn pana Tadeusza. Maciej Wójtowicz powiedział PAP, że kiedy patrzył na mapkę w samolocie, zorientował się, że samolot jest blisko Warszawy. "Na początku myślałem, że to jest jakaś kolejka oczekiwania, że inne samoloty mają pierwszeństwo w lądowaniu. Aż w końcu pilot zgłosił się i powiedział, że będziemy mieli lądowanie awaryjne" - relacjonował. W samolocie został jego sprzęt narciarski i bagaż, a w nim - jak powiedział - klucze do mieszkania. Mariusz Mikuciński z Mławy powiedział PAP, że dopytywał się, jaka to awaria i okazało się, że to awaria podwozia. "Zdawałem dobie sprawę, że jest poważnie i że możemy tego nawet nie przeżyć" - powiedział. Jak zauważył, pasażerowie najpierw byli spokojni, ale pojawiły się i małe oznaki paniki, był płacz, były poważne rozmowy. Po lądowaniu - jak powiedział - najpierw nastała euforia. Ewakuacja, jego zdaniem, trwała kilka minut.