- Ktoś powiedział, że jeżeli ktoś może chodzić i jest sprawny, szczególnie mężczyźni, to żeby przyszedł pomóc wyjmować osoby, które nie mogą same wydostać się z pociągu - dodaje. Piotr Glinkowski: Co się wydarzyło pod Szczekocinami? Pan Rafał, pasażer jednego z rozbitych pociągów: - Dwa pociągi jechały na tym samym torze, jeden pod prąd - z tego, co wiem: ten, którym ja jechałem. Pan jechał z przodu pociągu czy z tyłu? Ja byłem akurat z tyłu, na środku ostatniego wagonu. Poczuliście mocne uderzenie? - Ja akurat siedziałem skierowany w kierunku jazdy. Poleciałem do przodu i uderzyłem głową - z tego, co pamiętam - o półki. Straciłem przytomność na chwilę. Potem ją odzyskałem i zaraz wychodziliśmy z pociągu. Jak ta akcja ratunkowa wyglądała? Ona przebiegała szybko? - Bardzo sprawnie, bo w sumie w ciągu dziesięciu minut już się pojawiły pierwsze wozy. Pomagaliśmy ludziom, którzy nie mogą wyjść. Ten, kto mógł chodzić, to oczywiście pomagał. Wszystkie wagony wypadły z torów? - Nie, dwa ostatnie z pociągu jadącego do Krakowa zostały na torach. Reszta była rozrzucona albo zgnieciona przez lokomotywy przed nimi. Jaka była pana pierwsza myśl, kiedy do tego doszło? Po odzyskaniu przytomności... - Straciłem przytomność tylko na kilka sekund. Myślałem, że się wykoleiliśmy. Nie myślałem, że uderzyliśmy w cokolwiek. Dopiero jak wyszedłem, zobaczyłem, że są dwie lokomotywy, a nie jedna. Wtedy wszystko stało się jasne. Wyglądało to koszmarnie. Wiele osób zginęło, dziesiątki osób są rannych. - Z tego, co wiem, zginęło 15 osób. Problem jest z wyciągnięciem ostatniej ofiary. Próbowaliście sobie jakoś nawzajem pomagać? - Oczywiście. Prawdopodobnie ktoś z obsługi pociągu powiedział, że jeżeli ktoś może chodzić i jest sprawny, szczególnie mężczyźni, to żeby przyszedł pomóc wyjmować osoby, które nie mogą same wydostać się z pociągu. Szczególnie z wyżej ulokowanych części pociągu osoby były po prostu podawane. Była panika? - Nie, naprawdę nie było. Przez chwilę może, gdy myśleliśmy, że może jeszcze jeden pociąg w nas uderzyć. Poza tym nie było żadnej paniki. Próbowaliście pomagać też osobom z pierwszych wagonów? - Tak, głównie o to chodziło. Byłem tam, pomagałem osobom, które były w stanie jakoś się poruszać. Osoby, które np. miały połamane nogi, zdejmowaliśmy. Nie było jeszcze wtedy noszy. Tak jak mówię: po dziesięciu minutach pojawiły się karetki, wtedy pojawiło się też światło. Ratownicy potem przejęli działania. Jak te wagony wyglądały po zderzeniu? - Zupełnie zmiażdżone. Jeden był zawinięty wokół siebie, pozostała cześć zmiażdżona i dwa nietknięte. Nawet lokomotywa była zmiażdżona. Były tam kobiety, dzieci, osoby starsze? - Widziałem, jak pomagano kilku osobom starszym. Były takie osoby, ale dziecko widziałem tylko jedno. Dużo kobiet w różnym wieku. Na szczęście nic bardzo poważnego panu nie jest. - Kilka szwów, zadrapań na głowie, uszkodzony łokieć. Nic poważnego. Jestem wdzięczny, że tak się stało, a nie inaczej. Patrząc na to, jak to wszystko wygląda, jak powyginane są wagony, ile osób zginęło - to cud, że to tylko 15 ofiar. - Zgadzam się. Oczywiście najlepiej, gdyby nie było żadnych ofiar...