Partyjne kasy bez kontroli
Nikt nie kontroluje sposobu wydawania pieniędzy, które partie otrzymują z budżetu na swoją działalność. Patologiczny jest także system przeznaczania środków na tzw. fundusz ekspercki. Często w roli ekspertów występują działacze partyjni - pisze "Dziennik Polski".
- Państwo daje pieniądze partiom i w gruncie rzeczy dalej nie interesuje się tym, co one z nimi zrobią, na co wydadzą - mówi Jarosław Zbieranek z Instytutu Spraw Publicznych.
A fundusze, które partie i politycy otrzymują z kasy publicznej są bardzo duże. Jeśli podliczymy całość, to okazuje się, że utrzymanie szeroko rozumianej klasy politycznej kosztuje podatników przynajmniej miliard złotych rocznie. Same partie, które mają reprezentantów w parlamencie, na swoją działalność dostać mogą w tym roku z budżetu państwa 182 mln zł.
Ugrupowania z mocy ustawy są zobligowanie do prowadzenia tzw. funduszu eksperckiego. Z niego muszą wydać rocznie od 5 do 15 proc. ze środków otrzymanych w ramach subwencji. Oznacza to, że PO musi wydać na usługi eksperckie w tym roku prawie 2 mln zł, a w ciągu 4-letniej kadencji 8 mln zł.
Partię PiS eksperci muszą kosztować przynajmniej 1,8 mln zł rocznie, LiD - prawie 1 mln zł, a ludowców - 700 tys. Teoretycznie partia może przekazać większe środki na ten cel z subwencji.
Kto może brać pieniądze z funduszu eksperckiego? Każdy, zarówno znany profesor, jak i partyjny działacz, który nie ma jakichkolwiek kwalifikacji. Co więcej - partie nie są zobowiązane do stosowania żadnego cennika usług. Nie są również zobligowane do kierowania się prawem zamówień publicznych, choć pieniądze na ten cel pochodzą z budżetu państwa. Zatem nie muszą organizować przetargów na ekspertyzy.
W konsekwencji formacje polityczne mogą zawierać dowolny rodzaj umowy z ludźmi, do których się zwracają o wykonanie ekspertyzy. Na przeszkodzie w zupełnie dowolnym szastaniu pieniędzy z funduszu eksperckiego stoi jedynie kontrola skarbowa. Jej urzędnicy mogą bowiem wysunąć zastrzeżenie do wysokości umowy.
INTERIA.PL/PAP