Premier Donald Tusk wielokrotnie chwalił się - i w Polsce, i za granicą - że rządzony przez niego kraj nie popadł w ostatnich latach w recesję, w przeciwieństwie do niemal wszystkich pozostałych członków Unii Europejskiej. Wygląda jednak na to, że zamiast kryzysu gospodarczego rząd Platformy zafundował nam coś jeszcze gorszego - totalną zapaść i degrengoladę państwa. W mojej ocenie premier Tusk już nas z tego nie wyciągnie. Kolejne taśmy Gdy piszę te słowa, do mediów przedostają się kolejne fragmenty rozmów najwyższych urzędników państwowych, coraz bardziej wulgarne i coraz bardziej kompromitujące. Opozycja domaga się dymisji rządu i nowych wyborów, a politycy PO rozpaczliwie bronią szefa rządu, ministrów Sienkiewicza i Rostowskiego, choć ich zapał gaśnie z minuty na minutę. Widzą bowiem, że bronić nie ma już czego, że Tusk poniósł klęskę na całej linii, że państwo stanęło na skraju najpoważniejszego kryzysu instytucjonalnego od ćwierćwiecza. Główną odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi sam premier i jego najbliżsi współpracownicy. Powodów, dla których powinien odejść, jest aż nadto. Każdy dzień trwania tego rządu jest teraz dużo bardziej szkodliwy dla Polski niż kolejne taśmy ujawniane przez "Wprost". Nasze państwo okazało się nieudolne, bezradne, skorumpowane, zgniłe. Najważniejsi oficjele Rzeczypospolitej używają knajackiego języka, umawiają się na podejrzane "deale" polityczne, ocierają się o łamanie konstytucji, szastają pieniędzmi podatnika. Dawny minister transportu zamartwia się, czy skarbówka nie odkryje nielegalnych dochodów jego żony. Prezes wielkiego koncernu obiecuje skryte finansowanie samorządowej kampanii PO. Prokuratura wysyła służby specjalne do redakcji "Wprost", gdzie dochodzi do żenujących przepychanek z dziennikarzami. Media w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, które dwa tygodnie wcześniej zachwycały się naszą "drogą do demokracji", "proeuropejskim Tuskiem" i "wspaniałym mężem stanu Sikorskim", teraz zamieściły relacje pokazujące Polskę jako nieomal dziką półdyktaturę, gdzie rządzący są gotowi do użycia wszystkich narzędzi, by utrzymać się u władzy. Czy będzie to wsparcie ze strony NBP, czy - jak mówi Radosław Sikorski - "zaj...nie PiS przy pomocy komisji śledczej". Putinowskie metody Z dotychczas opublikowanych rozmów wynika jedno: przedstawiciele obozu rządzącego nie tylko boją się wyborczej porażki z partią Jarosława Kaczyńskiego, ale też darzą PiS skrajną, zaślepiającą, zwierzęcą nienawiścią, daleko wybiegającą poza zrozumiałą w walce politycznej niechęć czy nawet awersję do przeciwnika. Prezes PKN Orlen Jacek Krawiec mówi w rozmowie z dawnym rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem: "Przyjdą te oszołomy, k... i zrobią tu, k..., kocioł taki, że wszyscy będą mieli... wiesz". W takim kontekście nie dziwią słowa Jarosława Gowina, który uznał, że w przypadku przedterminowych wyborów miałby wątpliwości co do ich uczciwego przebiegu. Jeżeli podobne słowa padają z ust byłego polityka PO i ministra sprawiedliwości, w dodatku zazwyczaj ważącego słowa, to znaczy, że sytuacja jest poważna. Obrońcy zamieszanych w aferę polityków zwracali uwagę na "propaństwowy charakter ich rozmów", szczególnie w przypadku konwersacji ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza i prezesa NBP Marka Belki. Owszem, możemy roztrząsać, czy propozycje zmian dotyczących ustawy o banku centralnym były słuszne, czy nie, czy wspomaganie przez NBP polityki budżetowej państwa może być korzystne dla gospodarki czy raczej jej zaszkodzi. Nie powinniśmy jednak zapominać, że minister Sienkiewicz zaczyna tę rozmowę, w bardzo jasny sposób określając jej intencje: musimy za wszelką cenę zatrzymać PiS. Jego głównym zmartwieniem nie jest fakt, że powiększa się dziura budżetowa, że maleją wpływy z podatków, lecz to, iż na pogarszającej się kondycji gospodarczej państwa skorzysta opozycja. Zwróćmy uwagę: Sienkiewicz przytacza dane z sondażu, w którym ugrupowanie Kaczyńskiego dostaje 43 proc. Jakie to ma znaczenie dla dyskusji o gospodarce dwóch urzędników "zatroskanych Polską"? Sienkiewicz pozwala sobie także przy okazji na dość niewybredne pogróżki wobec biznesmena Zygmunta Jakubasa, co, mówiąc delikatnie, nie przystoi osobie nadzorującej organy ścigania w Polsce. Leszek Balcerowicz uznał, że tego typu sformułowania przypominają mu metody znane z putinowskiej Rosji. Dużo bardziej zasmucająca jest jednak postawa Marka Belki, ekspremiera, dotąd uznawanego za bardzo kompetentnego ekonomistę i "państwowca". Już jego prymitywne odzywki na temat jednego z członków Rady Polityki Pieniężnej są dla niego obciążające, bo opinia publiczna może oczekiwać, by na czele jednej z najważniejszych instytucji państwowych stał człowiek wysokiej kultury. Obciążające, choć oczywiście nie na tyle, by musiał się podawać do dymisji. Czym innym są jednak frywolne opowieści o przyrodzeniu pewnego pana, a czym innym angażowanie się szefa banku centralnego w polityczną grę. Belka jest gotów zaakceptować propozycje Sienkiewicza, ale stawia warunek: z rządu musi wylecieć minister finansów Jacek Rostowski. Zaznacza jednocześnie, że to on może wskazać jego następcę. ("Przychodzi nowy minister finansów, na razie nie muszę wam mówić, kto by mógł być, ale takie nazwiska i tacy ludzie są w kraju"). Takie zdania świadczą o jednym: prezes NBP nie ma oporów, by odegrać rolę w scenariuszu rozpisanym przez rząd. A to już jest równoznaczne z naruszeniem mandatu "niezależnego" szefa banku centralnego. Kto może "chlapać", a kto nie? To, czego nie potrafiło zrozumieć wielu polskich publicystów, w mig pojęli komentatorzy zachodni. W największych i najbardziej prestiżowych tytułach pojawiły się teksty krytykujące Belkę, a niekiedy wręcz nawołujące do jego dymisji. Najostrzejszy był artykuł Marka Gilberta z "Bloomberga", który nazwał Belkę "najgorszym prezesem banku centralnego w Europie" i stwierdził, iż jego koledzy z innych stolic powinni dyskretnie zasugerować mu honorowe odejście. W większości cywilizowanych krajów świata gubernatorzy banków centralnych bronią się rękami i nogami przed naciskami ze strony polityków. Dochodzi między nimi do mniej lub bardziej gorących sporów, co jest, paradoksalnie, bardzo dobrym sygnałem dla inwestorów z zagranicy. Albowiem twardy, nieuginający się pod żądaniami ministrów szef banku centralnego to gwarancja zdrowej, rozsądnej polityki monetarnej, niezależnej od politycznych zawirowań. W przypadku osławionej kolacji Sienkiewicza i Belki obaj panowie naciskali na siebie nawzajem. Sienkiewicz chciał coś dla rządu, Belka chciał coś dla siebie (dymisja Rostowskiego) i dla NBP. Trudno wyobrazić sobie większy cios w wiarygodność prezesa NBP i w wizerunek Polski jako kraju stabilnego, o transparentnej polityce finansowej. Równie skandaliczny jest kolejny dialog: między wspomnianym już Rostowskim (który już nie był ministrem) a szefem polskiej dyplomacji Radosławem Sikorskim. Znów ciężkie przekleństwa, znów język zupełnie niepasujący do obrazu dwóch oksfordzkich dżentelmenów "zatroskanych sprawami Polski". I znów tłumaczenia, że rozmowa była "prywatna" (choć przecież opłacona służbową kartą kredytową), a zatem nie powinna być analizowana pod kątem "realnej" polityki. Problem w tym, że ktoś zajmujący tak kluczowe stanowisko jak Radosław Sikorski, ktoś doskonale znający możliwości wywiadów (nie tylko rosyjskiego) pozwala sobie na aroganckie stwierdzenia, uderzające w Stany Zjednoczone czy obrażające premiera Wielkiej Brytanii, wiedząc, że może być podsłuchiwany. Prezydent, premier, minister spraw zagranicznych czy minister obrony muszą uważać na to, co mówią, nawet wtedy, gdy rozmawiają sami ze sobą, goląc się rano przed lustrem w łazience. "Prywatność" w polityce jest, niestety, rzeczą względną. Zwłaszcza w dobie szybkich i, co tu dużo mówić, bezlitosnych mediów. Przypomnijmy tylko rozmowy telefoniczne premiera Włoch Silvio Berlusconiego z kobietami lekkich obyczajów, z taką lubością opisywane także przez te polskie gazety, które dziś oburzają się na metody działania "Wprost". Czyż owe rozmowy nie były prywatne? Czy Berlusconi nie miał prawa do prywatności? Czy media, które wówczas "grillowały" szefa włoskiego rządu, nie "destabilizowały kraju"? Notabene, jak przypomniała blogerka Kataryna, kilka lat temu minister Sikorski sam relacjonował partyjnym kolegom objętą klauzulą tajności rozmowę z prezydentem Lechem Kaczyńskim na temat tarczy antyrakietowej. "Nie przypominam sobie, żeby którekolwiek z mediów publikujących fragmenty tamtej rozmowy miały moralne dylematy, czy ją publikować" - pisze Kataryna. "Gdzie była polska racja stanu, gdy Sikorski chlapał na lewo i prawo, o czym rozmawiał z prezydentem? Treść tamtej rozmowy była dużo bardziej wrażliwa niż ujawnione dzisiaj knajpiane wywody, ale nie przypominam sobie żadnych dyskusji w mediach o tym, czy takie rozmowy powinno się publikować, nikt się też nie oburzał na Sikorskiego, że w takich sprawach był tak niedyskretny". Jeszcze jeden ważny element. Rozmowa Sikorskiego z Rostowskim miała miejsce w szczytowym okresie demonstracji na kijowskim Majdanie. Tuż przed ucieczką prezydenta Janukowycza z Ukrainy i na półtora miesiąca przed zajęciem przez Rosję Krymu. Jeśli w takim momencie minister spraw zagranicznych RP twierdzi, że sojusz z USA jest bezwartościowy i nie powinniśmy za bardzo zabiegać o względy Waszyngtonu, żeby sobie nie pogorszyć relacji m.in. z Niemcami, to znaczy, że nie rozumie, na czym polega polska racja stanu. I to niezależnie, czy nie rozumie tego "prywatnie" czy "służbowo". Potrzeba wstrząsu Na koniec jedno z najistotniejszych pytań, na które wciąż nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Kto mianowicie stoi za nagraniami i czy przypadkiem nie chodzi tutaj o sprawną operację jakiegoś "obcego mocarstwa" - w domyśle Rosji - które dąży do całkowitego paraliżu polskich władz. To, co dzisiaj dzieje się w Polsce, jest oczywiście na rękę Moskwie. Politycy Platformy i sprzyjający jej publicyści próbują zbudować następującą narrację: to jest atak Kremla na fundamenty państwa polskiego, kto zaś się do niego przyłącza, wchodzi w koalicję z naszymi wrogami. Zapewne tego rodzaju argumenty przekonają wielu zatwardziałych wyborców PO. Lena Kolarska-Bobińska, minister nauki, a do niedawna deputowana do Parlamentu Europejskiego, twierdzi, że to jawna próba "osłabienia pozycji Polski przed podziałem stanowisk w Brukseli". Argument, bez wątpienia, trafny. Przedstawmy jednak inny scenariusz: "Wprost" nie ujawnia żadnych taśm, a nagrywający nadal mają możliwość szantażowania polskiego rządu, łącznie z premierem, domagając się konkretnych decyzji dotyczących procesu legislacyjnego czy prywatyzacji, a także, na przykład, wycofania się z walki o stanowisko komisarza ds. energii. Który ze scenariuszy jest lepszy dla Polski? Czy raczej: który jest mniej zły? Polska potrzebuje natychmiastowego wstrząsu. Potrzebuje nowego rządu, być może także przyspieszonych wyborów. Jak najszybciej należy powstrzymać wyciek kolejnych taśm, znaleźć tych, którzy nielegalnie nagrywali urzędników państwowych, zreformować ABW i BOR. Zacząć rzeczywiście troszczyć się o państwo, a nie o własne interesy i stanowiska. Polska potrzebuje natychmiastowego wstrząsu. Jak najszybciej należy zacząć rzeczywiście troszczyć się o państwo, a nie o własne interesy i stanowiska Marek Magierowski