Długo biłem się z myślami, jak rozpocząć ten artykuł. Cała historia, którą chciałbym Wam opowiedzieć, przypomina XVIII-wieczną powieść szkatułkową. Jedne wątki rodzą drugie, te zaś zaczynają rozrastać się w postępie geometrycznym, by w finale spotkać się razem w punkcie kulminacyjnym. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że przedstawię Wam wszystko jako relację z moich osobistych przeżyć, ułożonych w porządku chronologicznym. Wtedy być może uniknę zbędnych dygresji, które mogłyby przerosnąć daną mi przez redakcję objętość artykułu. Wędrówki pod Szczekocinami Wszystko zaczęło się pod Szczekocinami, gdzie pewnego listopadowego dnia spotkałem się po raz pierwszy z Adamem Sochackim, niestrudzonym tropicielem historycznych zagadek pogranicza Śląska, Małopolski i Kielecczyzny, który wespół ze Stowarzyszeniem Miłośników Historii i Militariów "Salamandra" wspierał nasze filmowe eskapady eksploracyjne. Czułem, że to spotkanie może stać się natchnieniem do realizacji kolejnego naprawdę dobrego odcinka Poszukiwaczy Historii. Adam postanowił oprowadzić mnie po okolicy szlakiem zapomnianych fortyfikacji niemieckiej linii umocnień Stellung a2. Linia ta biegła od Karpat poprzez Nowy Sącz, Bochnię, Proszowice, Słomniki, Miechów, Szczekociny, Koniecpol, Przedbórz, Sulejówek, Tomaszów Mazowiecki i dalej w kierunku północnym. Stanowiła element umocnień polowych budowanych z inicjatywy Heinza Guderiana w drugiej połowie 1944 roku, mających powstrzymać Armię Czerwoną, która po wyczerpującej ofensywie przycupnęła na linii Wisły i Sanu, przygotowując się do ostatecznego złamania oporu III Rzeszy. Kilkumiesięczny wysiłek generałów, inżynierów i żołnierzy wznoszących Stellung a2 okazał się bezcelowy. W czasie ofensywy styczniowej siły radzieckie sforsowały te umocnienia w dwa dni. Duża część fortyfikacji nie oparła się próbie czasu. Rowy pancerne i okopy zostały zasypane, jednoosobowe schrony potłuczone młotami, a większe dzieła obronne zakopane. Ludzie nie chcieli pamiętać wojny, która zebrała tutaj wyjątkowo krwawe żniwo. Jeździliśmy po kolejnych polach, obejściach i lasach. Tutaj wmurowany był pocisk, tam betoniarka stała na kołach od Panzer I, gdzieś ludzie przebąkiwali o zatopionym czołgu... Prawdziwego asa w rękawie Adam przygotował dla mnie pod koniec dnia. Już sam malowniczy wygląd gospodarstwa, do którego mnie przywiódł, kiedy tarcza słońca poczęła nieuchronnie zmierzać ku zachodowi, zwiastował nie lada atrakcje. Czas się tutaj zatrzymał i to w tym pozytywnym znaczeniu. Sam gospodarz, pan Julian, uosabiał sobą stare cnoty Polaków, które obecnie odchodzą w niepamięć. Wierny zasadom, które przyświecały kolejnym generacjom jego przodków, trwał na swej gospodarce niczym swoisty pomnik wzniesiony ku chwale tradycji. Tutaj nie rzucało się słów na wiatr, a raz dane przyrzeczenie stawało się ciałem. Niedziela była dniem, który wymagał uczczenia i nie kalano go pracą dla zysku. I to właśnie dzięki temu przywiązaniu do tradycji gospodarstwo to stało się prawdziwym pomostem pomiędzy współczesnością a dawno przebrzmiałymi akordami historii. Prowadzony przez Adama dotarłem pod stodołę, gdzie pośród trawy ziała łysina o rdzawym kolorze. Tworzyła ją gruba stalowa blacha. Sterczały z niej dziwnie znajome nakrętki śrub, które w niczym nie przypominały kowalskiej roboty. - Tutaj kiedyś stał kierat - relacjonował pan Julian. - Po wojnie nie było tutaj elektryczności, a zboże trzeba było jakoś wymłócić. Mój ojciec zbudował go najporządniej jak umiał, to pamiątka po nim. Teraz kierat stoi zdemontowany w sadzie, została tylko podstawa zrobiona z wieży od niemieckiego wozu pancernego. Teraz wszystko stało się jasne. Przypadłem do ziemi, dłubiąc palcami w darni. Blacha nie kończyła się płasko na poziomie ziemi, dokręcona była do schodzącej niemal pionowo w dół stalowej płaszczyzny. Spojrzałem pytająco na Adama. On już odrobił lekcje. - To wieża od francuskiego pojazdu pancernego Panhard P178 - oświecił mnie. Ojciec pana Juliana przywiózł ją na wozie razem z innymi częściami od tego pojazdu, którego wrak stał razem z dwoma innymi kilka kilometrów stąd, pod Grabcem. Temat był gruby i natychmiast wiedziałem, że stanie się wspaniałą kanwą dla odcinka Poszukiwaczy Historii. Teraz trzeba było odnaleźć kontekst, czyli bardziej po ludzku - skąd Panhard mógł wziąć się w okolicach Szczekocin? Co wiemy o Panhardach? Panhard P 178, pieszczotliwie nazywany przez żołnierzy Pan-Pan, był zaawansowanym technicznie wozem pancernym, który zaprojektowany został w przededniu II wojny światowej przez armię francuską. Był to wóz pancerny posiadający obracaną wieżę, napęd na cztery koła i załogę składająca się z czterech żołnierzy. Grubość pancerza wahała się między 20-26 mm na przedzie, do 15 mm na bokach pojazdu. Waga naszego maleństwa oszacowana była na 8,5 tony. Uzbrojenie stanowiła armata kalibru 25 mm i sprzężony z nią karabin maszynowy kalibru 7,5 mm, co czyniło Panharda najmocniej uzbrojonym pojazdem pancernym w swojej klasie. Pojazd posiadał stosunkowo dużą wieżę, która musiała pomieścić dwóch ludzi. Ich podstawowym zadaniem była obsługa działa i karabinu maszynowego. Dwóch pozostałych było kierowcami. Panhard P178 był wozem pancernym, którego podstawowym przeznaczeniem było prowadzenia głębokiego rozpoznania, dlatego jego konstruktorzy przewidzieli możliwość jazdy tyłem, w razie potrzeby gwałtownego odwrotu. Kiedy pojazd przemieszczał się do przodu, prowadzony był przez kierowcę, którego przedział znajdował się z przodu Panharda. W razie odwrotu sterowanie pojazdem przejmował kierowca usadowiony w tylnym przedziale. Maksymalna prędkość osiągana przez ten pojazd pancerny to 72 km/h do przodu i 42 km/h w przypadku jazdy tyłem. 10 maja 1940 roku w służbie francuskich jednostek kawalerii zmotoryzowanej znajdowało się 360 Panhardów P 178. Po podbiciu Francji niemiecki arsenał pojazdów pancernych wzbogacił się o około 230 sztuk zdobytych na Francuzach Panhardów P 178, które w armii niemieckiej dorobiły się nazwy Panhard P 178 P204 (f). W związku ze zbliżającą się konfrontacją z pancernym potentatem, czyli ZSRR, Niemcy docenili mobilność i uzbrojenie Panhardów, włączając je do batalionów rozpoznania w swych dywizjach pancernych. Pewna liczba Panhardów została przerobiona przez Niemców na pojazdy łączności, a ich nazwa wydłużyła się jeszcze bardziej: Panzerspahwagen Panhard (Fu) 178-204 (f). 43 Panhardy przeznaczone zostały do ochrony linii kolejowych i przystosowane do wymiany kół drogowych na kolejowe. 22 czerwca 1941 roku na Rosję ruszyła 3 Grupa Pancerna Wehrmachtu, w której szeregach znajdowała się 20 Dywizja Pancerna wraz z 92 zmotoryzowanym batalionem rozpoznania, składającym się z dwóch kompanii Panhardów. Podobnie rzecz się miała z 37 zmotoryzowanym batalionem rozpoznania z 7 Dywizji Pancernej wchodzącej w skład tej Grupy. Jako ciekawostkę należy potraktować fakt, że Panhardy z krzyżami na wieżach były pojazdami, które w trzaskającym mrozie, zimą 1941 roku, zajęły okolice pętli autobusowej w Chimkach - najbardziej wysunięty niemiecki przyczółek w bitwie o Moskwę, oddalony od Kremla o 20 kilometrów. Jatka na froncie wschodnim w latach 1941-1942 nie ominęła Panhardów. Utracone wozy pancerne tego typu uzupełniane były w jednostkach niemieckimi pojazdami rekonesansowymi, takimi jak SdKfz 221, 222, 231 i 232. W ten sposób w ciągu kilku lat Panhardy zniknęły z szeregów jednostek pancernych Wehrmachtu. Trop wiódł do SS Te informacje niewiele przybliżyły mnie do rozwikłania zagadki Panharda spod Szczekocin. Moja uwaga skupiła się na innych jednostkach niemieckich, które mogły posiadać takie wozy pancerne. Niemal natychmiast odnalazłem kolejny trop. Oprócz Wehrmachtu Panhardami posługiwały się jednostki SS, jako formacje paramilitarne będące tradycyjną ostoją nietypowego uzbrojenia. W niemieckich dokumentach odnalazłem ślad 9 Pancernej Kompanii policji SS, sformowanej w 1944 roku w wiedeńskiej szkole kierowców policji SS i składającej się z czterech plutonów pojazdów pancernych. Jeden taki pluton składał się z pięciu PzKpfw I, drugi utworzony był z pięciu zdobycznych, gąsienicowych radzieckich pojazdów pancernych, natomiast dwa pozostałe składały się w sumie z sześciu... Panhardów. Ten oddział przeniesiony został w październiku 1944 roku na tereny okupowanej Polski i włączony w szeregi 25 Regimentu Policji SS. Szybki rzut oka na ów regiment i wszystko zaczynało się układać. III batalion tego regimentu w sile 375 oficerów i podoficerów oraz 9 oficerów i 3 pracowników cywilnych stacjonował w 1944 roku w dystrykcie radomskim, dokładnie w... Szczekocinach! Rozwiązanie zagadki wydawało się już być na wyciągnięcie ręki! Szczekociny położone były na wspomnianej wyżej linii obrony a2, przez którą w styczniu 1945 roku przetoczył się walec ofensywy styczniowej Armii Czerwonej. 5 Armia Gwardii przemieszczająca się z zadaniem uchwycenia Częstochowy, weszła w kontakt bojowy z niemieckimi jednostkami broniącymi Szczekocin. Nocą z 15 na 16 stycznia 1945 roku rozpoczął się krótkotrwały, choć intensywny bój o tą historyczną miejscowość. Opór niemiecki był na tyle silny, że jednostki Armii Czerwonej nie zdołały uchwycić Szczekocin z marszu i zmuszone były do wykonania manewru oskrzydlającego. W godzinach porannych 16 stycznia 1945 roku 28 gwardyjski pułk piechoty czyścił już Szczekociny z niedobitków niemieckich jednostek, a Armia Czerwona przeprawiła się przez Pilicę, przełamując niemiecką linię obrony. Po niemieckiej stronie okolice Szczekocin obsadzone były siłami 63 zapasowego pułku piechoty, pododdziałów 68 i 304 Dywizji Piechoty oraz 17 dywizji przeciwlotniczej, działała tam także 602 dywizja do zadań specjalnych. Całość niemieckich jednostek znajdowała się pod rozkazami 4 Armii Pancernej Wehrmachtu pod dowództwem generała Fritza Greasera. Moja uwaga skupiła się na tajemniczo brzmiącej 602 dywizji do zadań specjalnych. Divisionen zur besonderen Verwendung - bo tak brzmiała oryginalna nazwa tego typu dywizji w Wehrmachcie - były specyficznymi tworami, które składały się z samych sztabów. Podległe sztabowi jednostki pozyskiwane były spośród oddziałów bez przydziałów dywizyjnych, znajdujących się w obszarze działania tych dywizji. Jeśli w okolicach Szczekocin była na przykład jakaś kompania pancerna SS, to z dużą dozą prawdopodobieństwa wpadłaby pod komendę dowództwa takiej właśnie dywizji. Czyżbyśmy mieli rozwiązanie zagadki Panharda? Partyzancka niespodzianka Jedyne, co pozostało przed realizacją programu, to podkreślenie niezbyt chlubnej roli policji SS w historii regionu. Nie miałem najmniejszego zamiaru robić reklamy tej formacji policyjnej, która w historii naszego kraju zapisała się samymi ponurymi zgłoskami. Usiadłem więc przed klawiaturą komputera i postanowiłem dowiedzieć się czegoś o konspiracji w okolicach Szczekocin, bo to przecież do walki z naszą partyzantką wysłano pojazdy 9 kompanii pancernej SS. Zaparzyłem sobie herbatę, wybrałem pierwszy z brzegu rekord spod hasła "partyzanci Szczekociny", zabrałem się za lekturę i... kiedy skończyłem, herbata była zimna, a moja wcześniejsza koncepcja legła w gruzach, wyłaniając o wiele bardziej sensacyjną treść. Gdyby ująć całokształt wydarzeń, jakie w czasach okupacji miały miejsce w okolicach Szczekocin w jednym zdaniu, pokusiłbym się o kontrowersyjną tezę, że Niemcy nie mieli tam lekkiego życia. Nie będę tutaj wymieniał wszystkich zasadzek, dywersji i potyczek stoczonych z okupantem w tamtych okolicach przez naszych "leśnych chłopców", bo zbytnio oddaliłbym się od meritum powyższego artykułu. Pozwolę sobie przytoczyć tylko jedną operację partyzancką, stawiającą w zupełnie nowym świetle problem genezy kawałków Panharda w gospodarstwie pana Juliana. W 1944 roku w okolicach Szczekocin działała 1 kompania oddziału rozpoznawczego 23 Dywizji Piechoty AK pod dowództwem Stanisława Wencla "Twardego". Oddział ten ma dosyć interesującą genezę. Jego kadra wywodziła się w prostej linii z szeregów drużyn dywersyjnych PPS powiatu zawierciańskiego. W połowie roku 1943 owi socjaliści przeszli do AK, zapewne dochodząc do wniosku że "rachunki krzywd" Broniewskiego chwilowo przekreśliła "obca dłoń". Choć oddział formalnie podlegał śląskiemu okręgowi AK, ale działał też na terenie okręgu kieleckiego i krakowskiego. Od wiosny 1944 roku dochodzi do intensyfikacji działań oddziału, którego liczebność gwałtownie rośnie z 11 osób w 1943 roku do 120 w czasie trwania Akcji Burza. "Twardy" ze swymi ludźmi nie stroni od współpracy z Batalionami Chłopskimi i Armią Ludową. To właśnie przyjaźń Stanisława Wencla z Józefem Sygietem "Janem", dowódcą oddziału BCh, doprowadziła do ukucia śmiałego planu ataku na Szczekociny. Atak miał na celu przygotowanie przyczółku na lewym brzegu Pilicy dla nadciągającej Armii Czerwonej. 27 lipca 1944 roku doszło do koncentracji oddziałów AK, BCh i AL, które zajęły pozycje w Grabcu na zachód od Szczekocin. W skład sił partyzanckich wchodził oddział BCh dowodzony przez Bolesława Kozłowskiego "Wiarę", kompanie rezerwowe BCh Henryka Kaczmarczyka "Kresowiaka" i Władysława Kubary "Lamparta", kompania AK "Twardego" oraz oddział AL pod dowództwem Jana Słuszniaka "Słowianina". W sumie około trzystu pięćdziesięciu ludzi. Przeciwko sobie mieli garnizon sił policyjnych stacjonujących w Szczekocinach, składający się z kompanii SS, kompanii własowców, kompanii żandarmerii oraz oddziału granatowej policji. Liczebność przeciwstawnych sił wydawała się być wyrównana. Szalę zwycięstwa miała przeważyć deklaracja wsparcia sił polskich, uzyskana od dowódcy "granatowych". Bitwa Nocą z 27 na 28 lipca 1944 roku oddziały partyzanckie przystąpiły do ataku. Plan przewidywał likwidację punktów oporu nieprzyjaciela w miasteczku - koszar własowców, kwatery SS i posterunku żandarmerii. Wydzielono grupy odpowiedzialne za przerwanie łączności i wysadzenie znajdujących się w Szczekocinach mostów. O niepowodzeniu planu zaważyła zdrada jednego z granatowych policjantów, który zamiast przepuścić partyzantów, otworzył do nich ogień, alarmując Niemców. Ze względu na wysoką aktywność partyzancką posterunki niemieckie przypominały małe twierdze. Okupanci zabarykadowali się w nich i postawili zaporę ogniową. Strzelanina trwała przez całą noc. Wobec niemożności wykurzenia Niemców, pluton saperów AK wysadził mosty, a całe zgrupowanie partyzanckie wycofało się z miasta. Na tym powinna się cała historia zakończyć. Zgrupowanie winno zostać rozwiązane, a oddziały BCh, AK i AL winny rozejść się każde w swoją stronę. Stało się jednak coś z goła innego. Zgrupowanie wycofało się na swoje pozycje wyjściowe, w okolice Grabca i zajęło stanowiska obronne, czekając na Niemców. Ci ostatni dyszeli rządzą zemsty po nocnym upokorzeniu. Dowódcy sił niemieckich stacjonujących w Szczekocinach zdawali sobie sprawę, że za chwilę będą musieli odpowiedzieć na kilka gorzkich pytań zadanych przez zwierzchników. Chcąc się zrehabilitować, postanowili rozbić oddział bezczelnych bandytów z lasu, którzy mieli czelność wysadzić mosty w kontrolowanej przez nich miejscowości i oblegać oddziały niemieckie w ich własnych posterunkach. Niemcy uderzyli po osi szosy Szczekociny - Pradła. Piechota wykorzystując osłonę, jaką dawały przydrożne rowy, zagroziła oddziałowi "Kresowiaka", jednak kontratak oddziału AK ustabilizował sytuację. Walczące strony znalazły się w impasie, który postanowili przełamać Niemcy, wprowadzając do walki trzymane dotychczas w odwodzie pojazdy pancerne. Pojazdy, uderzając w kierunku Grabca, wydawały się spychać oddział BCh. Partyzanci zaczęli ustępować pola, odskakując od szosy, a zachęcone sukcesem załogi "pancerek" podjęły pościg. W ten sposób cała niemiecka tyraliera dostała się w ogień partyzanckiego plutonu ckm. Trzy pojazdy zostały unieruchomione, dwa w panice opuściły pole bitwy. Przypomina Wam coś ta relacja? Wieżę Panharda pan Julian z ojcem przywieźli właśnie spod Grabca, gdzie według słów starszego pana stały TRZY skorupy niemieckich pojazdów. Czyżby po przegranej bitwie pod Grabcem Niemcy nie pozbierali wraków utraconych maszyn, które stać tam miały aż do lat 50.? Wydaje się to być najsensowniejszym wyjaśnieniem całej tej zagadki. Relacja naszego świadka pośrednio to potwierdza, dokładnie lokalizując miejsce rozbicia i określając liczbę unieruchomionych pojazdów. Nasze dochodzenie ujawniło, że od roku 1943 Panhardy mogły służyć już tylko w oddziałach policji SS, dokładnie takich jak te, które 28 lipca 1944 roku starły się ze zgrupowaniem partyzanckim. Jak wielkie baty dostali okupanci, może świadczyć fakt, że oprócz wraków pojazdów, na polu bitwy Niemcy pozostawili cztery ckmy, dziesięć rkmów, kilkanaście pistoletów maszynowych oraz kilkadziesiąt karabinów, skwapliwie zebranych prze tryumfujących Polaków. Hipoteza Czy zwycięstwo wynikło z przypadkowego zrządzenia losu, łutu szczęścia, czy też raczej było wynikiem zaplanowanej prowokacji? Być może sprawa miała się następująco: w Szczekocinach nie udało się zniszczyć niemieckiego garnizonu, który chroniony murami posterunków przetrwał nocną walkę. Wobec tego niepowodzenia podjęto decyzję o odwrocie w celu wywabienia Niemców na otwarty teren i zmuszenie do stoczenia walnej bitwy. Poranna reakcja SS-manów była łatwa do przewidzenia - z pewnością wyruszą w pościg. Nie wątpię, że niemiecki atut w postaci wsparcia pojazdów pancernych także był znany partyzantom. Przygotowali się zawczasu na taką okoliczność. Oprócz Panharda, Niemcy uzbrojeni byli w czołg Valentine, którego szczątki odnalezione zostały na polu bitwy (wszystkie w piaskowym malowaniu z końca wojny, co dobitnie świadczy o tym, że czołg ten w chwili zniszczenia znajdował się w służbie niemieckiej) i same ckm-y nie wystarczyłyby do zniszczenia tego silnie opancerzonego pojazdu. Partyzanci musieli mieć w zanadrzu jakąś broń przeciwpancerną. Na pobojowisku, opodal miejsca zniszczenia pojazdów, znajdowało się sporo wbitych w ziemię wystrzelonych pocisków kalibru 25 mm, co oznacza, że załoga Panharda tuż przed katastrofą ostrzeliwała cele odległe o najwyżej kilkanaście metrów. Można się domyślać, że broń, która unieszkodliwiła niemieckie pojazdy, miała niewielki zasięg. Być może chodzi po prostu o butelki z benzyną, albo o... Panzerfausty. Wykorzystując butę okupanta, partyzanci mogli stoczyć bitwę na własnych warunkach, z góry znając scenariusz starcia. Wystarczyło tylko rzucić wyzwanie Niemcom i poczekać... Kiedy operatorzy dźwięku i obrazu pod okiem reżysera zaczęli swoją pracę, a chłopaki z "Salamandry" z Alkiem Juzaszkiem i Adamem Sochackim na czele zabrali się za odsłanianie zagrzebanej w ziemi wieży, w zupełnie inny sposób patrzyłem już na ten stalowy kawałek historii. Wieża z podwórka pana Juliana stała się nie tylko ciekawą pancerną pamiątką, ale przede wszystkim pomnikiem zapomnianej bitwy partyzanckiej. Właśnie odwadze, męstwu a przede wszystkim zabójczej skuteczności w walce z okupantem bohaterów z AK, BCh i AL ten artykuł poświęcam.Olaf Popkiewicz Poszukiwacz, który został archeologiem, redaktor i prowadzący program Poszukiwacze Historii.