Palący problem
Mali i średni przedsiębiorcy dostali noworoczny prezent: nowelizację kodeksu pracy. Nakazuje ona m.in. zatrudnić lub "wyszkolić z własnych zasobów ludzkich"... strażaka.
Od 18 stycznia w każdej firmie, która ma choćby jednego pracownika, pracodawca będzie musiał wyznaczyć lub zatrudnić osobę umiejącą udzielić pierwszej pomocy i osobę odpowiedzialną za ewakuację z zakładu pracy oraz ochronę przeciwpożarową. Firmowy strażak musi mieć wykształcenie co najmniej średnie oraz ukończone szkolenie inspektora ochrony przeciwpożarowej. Kosztuje ono 1250 zł. Janusz Palikot, szef komisji Przyjazne Państwo, tropiącej ustawowe nonsensy, który 17 października ub.r. głosował za tą nowelizacją (głosował cały Sejm, z wyjątkiem dwóch posłów), pisze na swoim blogu, że zdębiał. Zdębiał, czytając o tym, co przegłosował. - To jest chore, to jakaś paranoja - pisze.
- Kolejny bubel prawny - ocenia Adam Laskowski, właściciel małego sklepu z artykułami spożywczymi i napojami na warszawskiej Woli. Przez 16 lat prowadzenia działalności przeżył niejedną nowelizację prawa, więc się nie dziwi. Gdyby twardo miał się trzymać litery nowych przepisów, musiałby zamknąć interes. Zatrudnia bowiem sprzedawczynię, panią Marlenę, a więc podpada pod nowelizację jak najbardziej. Pani Marlena ma wykształcenie niepełne podstawowe, więc wyznaczyć jej do szkolenia na inspektora ochrony pożarowej nie może. Siebie zresztą także nie, bo nie zrobił matury, wcześnie musiał zacząć zarabiać. Teoretycznie mógłby zwolnić sprzedawczynię i stać się firmą jednoosobową niepodpadającą pod nowelizację, a panią Marlenę zatrudnić na czarno. Ale, po pierwsze, pani Marlena na to nie pójdzie, bo ma niespełna 10 lat do emerytury. I po drugie, gdyby ją nakrył inspektor pracy, to pan Adam by leżał.
Wojciech Markiewicz
Polityka