"Odpowiedź Treviranusowi", czyli jak wykluł się "Orzeł" Polska Marynarka Wojenna weszła w posiadanie okrętów podwodnych dopiero na początku lat 30. XX wieku. Zamówione we Francji w roku 1926 trzy okręty klasy "Wilk", stały się podstawą naszej broni podwodnej. OORP "Wilk", "Ryś" i "Żbik" reprezentowały typ okrętu wielozadaniowego, gdyż oprócz imponującego uzbrojenia artyleryjskiego (działo morskie kalibru 100 mm) i torpedowego (6 wyrzutni i 16 torped) zabierały w rejs także do 40 min morskich. Jednak konstrukcje ich kadłubów oraz systemów pokładowych należały do przestarzałej już generacji technologicznej, trapione były także częstymi awariami. Trudno było wykroić w skromnym budżecie zbrojeniowym kraju środki na zakup kolejnych, nowszych i lepszych jednostek podwodnych, tym bardziej, że modernizacji i rozbudowy wymagała właściwie cała flota. W tej sytuacji konieczne było odwołanie się do ofiarności społeczeństwa, a przecież Polska nie zaliczała się do krajów zamożnych. Jednak niespodziewanie wydarzyło się coś, co poruszyło do głębi patriotycznie nastawionych obywateli II RP. W roku 1930 niemiecki polityk Gottfried Reinhold Treviranus, pełniący wówczas funkcję Ministra ds. Ziem Okupowanych w rządzie Republiki Niemieckiej, wygłosił w Prusach Wschodnich przemówienie, w którym bezpośrednio i otwarcie potępił przyznanie Polsce dostępu do Bałtyku. Podczas wystąpienia ubrany był w swój dawny oficerski mundur Cesarskiej Marynarki Wojennej, co dodało szczególnej wymowy jego słowom. Wydarzenie to, szeroko opisane przez polską prasę, stało się powodem znacznego oburzenia naszej opinii publicznej. Na fali patriotycznego uniesienia zainicjowana została publiczna zbiórka funduszy na zakup nowego okrętu podwodnego, który miał nosić dość niezwykłą nazwę: "Odpowiedź Treviranusowi". Wkrótce polityk ten utracił tekę ministerialną, co zapobiegło uwiecznieniu jego nazwiska w annałach naszej floty niczym Piłata w credo. Pozostała jednak inicjatywa społeczna, która pod nazwą Fundusz Obrony Morskiej w niedługim czasie zgromadziła gigantyczną, jak na warunki ekonomiczne II RP, kwotę blisko 3 milionów złotych, co pozwalało już poważnie myśleć o realizacji planu. Ze względu na słabość rodzimego przemysłu stoczniowego konieczne było zamówienie okrętu za granicą. Pod uwagę brano oferty z Francji, Wielkiej Brytanii, USA, Szwecji i Holandii. Zadecydować musiała ekonomia. Wybrano ofertę holenderską nie tyle ze względu na zalety konstrukcji okrętu (proponowany Polsce oceaniczny "krążownik podwodny", rozwinięcie wysoko ocenianej klasy K-XVIII, nie mógł wykorzystać w pełni swoich atutów na płytkim i niewielkim Bałtyku), co dzięki najbardziej elastycznemu stanowisku zleceniobiorcy w sprawie zapłaty należności. Stocznia Koniklijke Maatschappij de Schelde zgodziła się bowiem na ówczesny odpowiednik offsetu. Polscy kontrahenci mogli dostarczyć znaczną część surowców i podzespołów koniecznych do budowy i wyposażenia okrętu, a 85% kosztów jednostki miało zostać pokrytych eksportem polskich produktów rolnych. Ponadto zamawiającym zapewniono wybór montowanego uzbrojenia, w przeciwieństwie do pozostałych oferentów, promujących własną produkcję zbrojeniową. Polscy inżynierowie mieli dołączyć do zespołu konstrukcyjnego, by móc zdobywać bezcenne dla przyszłego rozwoju naszych stoczni doświadczenia zawodowe i poznać najnowsze technologie, wykorzystane przy produkcji jednostki.