Przez następne lata nikt z decydentów, organizatorów i wykonawców operacji "Lawina" nie zdradził szczegółów dotyczących tego przedsięwzięcia. Nie rozmawiano na ten temat nawet w zaufanym gronie, nie spisywano wspomnień, ani żadnych nieoficjalnych relacji. Z pewnością po zakończeniu operacji został opracowany raport, może w jednym, może w kilku egzemplarzach. Czy spoczął w jakimś wewnętrznym archiwum, opatrzony specjalną klauzulą tajności? A może po prostu spłonął w którymś z eleganckich ministerialnych czy generalskich gabinetów. Szczegółów operacji nie przekazywano nawet w specjalnych wewnętrznych materiałach szkoleniowych, gdzie nie wahano się omawiać ciemnych sprawek, przestępstw i karygodnych zaniedbań popełnianych przez funkcjonariuszy Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego. Co tak wyjątkowego było w operacji "Lawina", że nawet w instytucji przyzwyczajonej do tworzenia fikcji i manipulowania faktami, jak Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, nie odważono się na choćby propagandowe wykorzystanie, niebagatelnego przecież, sukcesu zlikwidowania jednego z silniejszych "bandyckich" ugrupowań. Czy testowano w ten sposób jeden ze scenariuszy działań antypartyzanckich? A może skala działań oddziału "Bartka" była tak groźna, że nie odważono się na aresztowania i publiczne procesy, a zadecydowano o skrajnym rozwiązaniu... egzekucji. Przez następne lata, mimo zmian zachodzących w kraju, i częściowych rozliczeń po 1956 r., nigdy nie poinformowano, w żadnej formie, rodzin partyzantów o ich losie. W wielu domach na Podbeskidziu, wierzono przez długie lata, że ci, którzy wyjechali, żyją gdzieś na Zachodzie, a próby korespondencji przejmują organa bezpieczeństwa. Choć wiara ta z biegiem lat osłabła i przygasła, to tliła się jeszcze aż do początku lat 90. Śledztwa 26 I 1990 r. Prokuratora Rejonowa w Gliwicach rozpoczęła śledztwo w sprawie: "Gwałtownej śmierci nieustalonych osób z formacji wojskowych i osób cywilnych, prawdopodobnie zamordowanych we wrześniu 1946 roku w okolicy zamku Hubertus w gminie Wielowieś". Śledztwo wszczęto na podstawie informacji zebranych od okolicznych mieszkańców ze wsi Barut. Początkowo nie łączono ich ze zniknięciem w 1946 r. członków oddziału "Bartka". Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy pod koniec tego samego roku pojawił się najważniejszy świadek, jedyny ze strony wykonawców, który zaczął mówić - Jan Zieliński. Na podstawie informacji, jakich udzielił listownie oraz bezpośrednio na spotkaniu w chorzowskim Domu Opieki Społecznej, 5 IX 1991 r. rozpoczęto kolejne śledztwo, tym razem w Prokuraturze Wojewódzkiej w Opolu. Podczas obydwu postępowań przesłuchano setki osób, pozyskano setki dokumentów i ustalono setki, a może i tysiące, szczegółów. Wytypowano część nazwisk funkcjonariuszy UB, którzy mogli odpowiadać za przeprowadzenie całej operacji. Na podstawie wskazań świadków, rozpoczęto również prace terenowe, mające na celu zlokalizowanie wieloosobowych mogił - bezskutecznie. Ostatecznie, mimo zebrania bogatego materiału dowodowego, wskazującego, że obydwie sprawy dotyczą operacji "Lawina", obydwa postępowania umorzono. W Gliwicach w czerwcu 1991r., w Opolu w grudniu 1993 roku. W 2001 r. Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach uznała, że we wcześniejszych postępowaniach "nie wyczerpano wszelkich możliwości dowodowych zmierzających do ustalenia sprawców tej zbrodni, jak i ustalenia osób pokrzywdzonych". Połączono obydwie sprawy w jedną. Poza analizą dotychczas zgromadzonych danych, skupiono się na poszukiwaniu żyjących funkcjonariuszy UB, którzy mogli brać udział w operacji. Dotarto do wielu z nich. Żaden nie przyznał się do niczego. Ponadto, wspólnie z archeologami, rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę badania terenowe. Wykorzystywano różne zdobycze techniki, detektory metali, georadar, magnetometr, sięgnięto nawet po pomoc "różdżkarzy". Wszystko w celu odnalezienia ostatecznego dowodu zbrodni - masowych mogił. Jednak nie była to sprawa łatwa, a raczej, można powiedzieć, beznadziejna. Wykrywacze pozwalały co prawda lokalizować łuski - niemieckie, rosyjskie, jednak żadne nie dawały pewności, że przeszukiwana lokalizacja łączyć się będzie z wydarzeniami z 1946 roku. Zalesione tereny, będące na ogół obiektem badań, sprawiały również problem urządzeniom georadarowym. Mimo całych tygodni spędzanych na poszukiwaniach, przyniosły one stosunkowo niewielkie rezultaty. W 2010 roku OKŚZpNP z Katowic ostatecznie umorzyła śledztwo. Sprawą zainteresował się z kolei Wrocław. Pod kierownictwem dr. hab. Krzysztofa Szwagrzyka z Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN we Wrocławiu rozpoczął się kolejny etap badań nad sprawą operacji "Lawina". Obecne prace terenowe prowadzone są w ramach projektu badawczego IPN "Poszukiwania nieznanych miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego z lat 1944-1956". O ich rezultatach wkrótce opowiemy. Do 2010 r. wszystkie prowadzące sprawę prokuratury wytworzyły ponad 20 opasłych tomów akt. W toku postępowań uzyskanych zostało wiele informacji, często otwierających zupełnie nowe, poboczne wątki tej wyjątkowej, nawet, jak na warunki powojenne, sprawy. We wrześniu 1946 roku od 130 do 158 partyzantów zgrupowania NSZ "Bartka" miało wsiąść do ciężarówek podstawionych przez specjalną grupę UB. Niczego nieświadomi NSZ-towcy wyruszali w kilku kolejnych transportach prosto w pułapkę, ginąc bez śladu. We wszystkich dotychczasowych postępowaniach, mimo wielu wątków w jakie obrosły poszczególne śledztwa, koncentrowano się na dwóch sprawach: badaniu terenowym i pozyskiwaniu informacji na temat wydarzeń, mających miejsce na leśnej polanie w pobliżu Barut oraz na poszukiwaniu masowych mogił, jakie opisał jedyny świadek ze strony sprawców, b. funkcjonariusz UB Jan Zieliński. Kłopot w tym, że Zieliński, mimo szczegółowego opisu zabudowań, okolicy itp., nie był w stanie rozpoznać konkretnego miejsca. Pozostało pracochłonne sprawdzanie kilku wytypowanych przez śledczych lokalizacji, które mimo wysiłków wielu ludzi i instytucji, do dzisiaj nie dało żadnych miarodajnych rezultatów. Na łamach "Odkrywcy" tajemnica śmierci żołnierzy "Bartka" gości nie pierwszy raz. Dwukrotnie (w maju i sierpniu 2009 r.) uczestniczyliśmy w pracach, publikowaliśmy relacje z poszczególnych poszukiwań i apele o pomoc. Od kilku lat stałym gościem w redakcji jest prokurator Wiesław Nawrocki. W 1996 roku prowadził on czynności śledcze, związane z przekazywanymi przez Zielińskiego relacjami, już po umorzeniu postępowania w Opolu. Udało mu się dotrzeć do kolejnych świadków, i stworzyć spójną teorię dotyczącą przypuszczalnego miejsca, gdzie rozegrał się finał jednego z transportów. W wyniku różnych, niesprzyjających okoliczności teoria ta nigdy nie została sprawdzona. Postaramy się to zmienić, i w następnych odsłonach cyklu zaprezentować wszystkie jej elementy oraz zorganizować i przeprowadzić poszukiwania w wytypowanym miejscu. Zajmiemy się również innymi, zupełnie nieznanymi wątkami tej historii oraz jej głównymi bohaterami, a raczej antybohaterami, bo dokonania, przynajmniej jednego z funkcjonariuszy UB, są szokujące, a skala zbrodni niewyobrażalna. Na początku zajmiemy się jednak pierwszym pytaniem. Pytaniem, jakie zadawali sobie nie tylko członkowie oddziału, którzy nie wyruszyli transportami, ale również i funkcjonariusz UB Jan Zieliński. - Zastanawiało mnie - mówił w rozmowie z prokuratorem Nawrockim, prowadzonej w Domu Opieki Społecznej - w jaki sposób tak doświadczeni partyzanci, weterani, dali się bez żadnych podejrzeń zwabić w pułapkę... Henryk Flame "Jednym imponował odwagą, samodzielnością, zdecydowaniem, innych przerażał bezwzględnością i brutalnością. Jak byśmy nie patrzyli, w pierwszych, ciężkich, powojennych latach był postacią pierwszoplanową na Podbeskidziu" - tak opisał dowódcę zgrupowania NSZ Henryka Flame ps. "Bartek" prof. Jan Kantyka, w książce "Na tropach "Bartka", "Mściciela" i "Zemsty"". Opracowanie J. Kantyki zostało oparte głównie na materiałach znajdujących się w posiadaniu Służby Bezpieczeństwa, jednostronnych i demonizujących działania "band", co odbiło się na treści opracowania. Jednak cytowane słowa odnoszące się do dowódcy dużego leśnego oddziału są prawdziwe. "Bartek" był postacią nietuzinkową, potrafił stworzyć i utrzymać w terenie, bez pomocy z zewnątrz, duży, sprawnie działający i zdyscyplinowany oddział. Był też bezwzględny, rozkazywał schwytanych ubeków rozstrzeliwać. Z jego polecenia likwidowano również członków administracji podległych partii. Jednym z pierwszych, głośnych wyczynów jakie przyniosły mu rozgłos, była śmierć I sekretarza zakładowej PPR w kopalni Silesia w Czechowicach, Józefa Szczotki, którego zabito wraz z żoną. Henryk Flame przed wojną był wojskowym pilotem w stopniu kaprala, służącym w 123. Eskadrze Myśliwskiej. We wrześniu 1939 r. walczył z niemieckimi samolotami. Działania wojenne zakończył po 17 IX 1939 r., kiedy przedostał się na Węgry. Tam został internowany i prawdopodobnie przekazany Niemcom. Jego życiorys zawiera pewne nieścisłości, ułatwiające przedstawienie jego sylwetki w negatywnym świetle przez autorów opracowań publikowanych w PRL. Według wersji przekazywanej przez UB, miał w 1940 r. podpisać Volkslistę, wedle własnej relacji, przekazywanej oficerom swojego oddziału, uciekł z obozu jenieckiego. W 1944 r., pracując jako maszynista kolejowy w Dziedzicach, działa w stworzonej przez siebie komórce podziemnej o kryptonimie "Hak". Organizuje wywiad, zdobywa informacje o ruchu kolejowym i przeprowadza akcje sabotażowe, po jednej z nich, zagrożony aresztowaniem, ucieka wraz ze swoimi ludźmi do lasu. Całkiem przypadkowo poznaje kpt. Franciszka Wąsa ps. "Warmiński", jednego z wyższych oficerów sztabu, początkowo Krakowskiego, a potem Śląskiego Okręgu Narodowych Sił Zbrojnych. Po jego namowach podporządkowuje się i wstępuje w szeregi NSZ. W grudniu 1944 r. otrzymuje rozkaz tworzenia oddziałów leśnych. Gdy 10 II 1945 r. Ziemia Żywiecka została wyzwolona przez Armię Czerwoną, zdecydował się ujawnić, jako członek Armii Krajowej. Prawdopodobnie zgodnie z rozkazem swoich przełożonych został komendantem posterunku MO w Czechowicach. Po dwóch miesiącach zagrożony aresztowaniem przez aparat bezpieczeństwa, zebrał swoich podkomendnych i ponownie poszedł do lasu. Przez rok budował swą siłę, skupiał wokół siebie ludzi, organizował i działał. Atakowano posterunki MO, zabijano członków PPR i funkcjonariuszy PUBP, publikował przechwycone listy konfidentów, uwalniał więźniów. Niemal codziennie w meldunkach z Podbeskidzia pojawiały się informacje o pobiciach, napadach i wyrokach śmierci wykonywanych przez oddziały "Bartka". Członkowie PPR zaczęli obawiać się o swoje życie, "praca organizacyjna" partyjnych struktur zamierała. Do "Bartka" przyłączali się nie tylko pojedynczy partyzanci i ochotnicy, ale również całe oddziały. Największą grupą operującą w tym rejonie był oddział Antoniego Bieguna ps. "Sztubak" - bardzo doświadczonego partyzanta, stojącego na czele ponad stuosobowego, zwartego i bojowego oddziału. Podporządkowując się "Bartkowi" sprawił, iż siły całego już leśnego zgrupowania NSZ, pozostającego pod jego komendą, wzrosły wiosną 1946 roku do ponad 350 partyzantów. Dobrze wyposażonych w broń maszynową, radiostacje, dysponującymi maszynami do pisania i powielaczem ulotek, w dużej części umundurowanymi i wyekwipowanymi. Warto jednak pamiętać, że członkowie oddziału, mimo formalnej przynależności do NSZ, nie mieli tak naprawdę do czynienia z tymi strukturami. W oddziale nie prowadzono raczej żadnych szkoleń ideologicznych, i nawet oficerowie sztabu zgrupowania mieliby trudności w zdefiniowaniu szczegółowych politycznych celów Narodowych Sił Zbrojnych. Łączył ich jednak patriotyzm, sprzeciw wobec nowej władzy i wiara, podkreślana przez zawieszane na szyi ryngrafy z wizerunkiem Matki Boskiej. Przeważająca większość partyzantów była bardzo młoda, pięciu na sześciu nie przekroczyło wieku 25 lat. Oddział był w stanie utrzymać się w terenie. Problemem był brak dobrego wyżywienia, lekarstw oraz najważniejszy, stawiający wszystko pod znakiem zapytania. "Bartek" od jesieni 1945 r. stracił łączność ze swoimi zwierzchnikami, kiedy cały sztab okręgu został aresztowany. Po miesiącach walki w rejon Podbeskidzia organa bezpieczeństwa zaczęły ściągać coraz większe siły. Partyzantom na Baraniej Górze zaczęło robić się coraz bardziej ciasno, a co gorsza, podupadało morale. Nikt, a może przede wszystkim sam komendant, nie wiedział co robić dalej...