Cztery. Tyle głosów ponad sejmową większość będzie w dyspozycji zwycięzcy wyborów - Prawa i Sprawiedliwości oraz jego koalicjantów: Porozumienia Jarosława Gowina i Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry. Już w niedzielny wieczór wyborczy ze sztabu PiS płynęły ostrożne głosy. Fakt, koalicja rządowa utrzymała liczbę 235 posłów, ale to tylko cztery więcej niż sejmowa większość.Nadzieje musiały być zdecydowanie większe, o czym dobitnie świadczyły kolejne zdania wypowiadane przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który był wyraźnie zaskoczony, że więcej Polaków nie wybrało jego partii. Stąd takie zwroty jak "musimy działać, by PiS było lepsze w oczach społeczeństwa, byśmy byli lepsi", "otrzymaliśmy dużo, ale jesteśmy formacją, która zasługuje na więcej", bo przecież "radykalnie poprawiliśmy sytuacje finansów publicznych i Polaków" i dlatego z tymi komunikatami o budowanej polskiej wersji państwa dobrobytu "musimy dotrzeć do Polaków, którzy jeszcze nie wiedzą, komu to zawdzięczają". Zarówno w niedzielę premier jak i w poniedziałek prezes próbowali też skupić uwagę odbiorców na liczbie 8 mln głosów, a właściwie nawet 50 tys. ponad, które otrzymał obóz rządzący Polską od czterech lat. Deklarowali "przyjrzenie się potrzebom grup społecznych, które nas nie poparły". W poniedziałek prezes, komentując brak większości PiS w Senacie, podkreślał wręcz nadzieje na kompromisową działalność tej izby. I tak jak raczej niezagrożona pozostaje pozycja Mateusza Morawieckiego (swoją drogą ciekawe, ile swoich szabli będzie miał w Sejmie), tak więcej mogą w tej kadencji oczekiwać Gowin i Ziobro, który w odróżnieniu od Gowina wicepremierem jeszcze nie był. Dlatego należy spodziewać się roszad w ramach koalicji i prób zbudowania silniejszej pozycji przez dwóch koalicjantów (choć sam Gowin zanotował wynik blisko trzykrotnie gorszy niż cztery lata temu). Oczekując na rządowe przesunięcia kluczowym pytaniem, które trzeba sobie zadać, jest to, jaką drogę wybierze nowy rząd zjednoczonej prawicy. Czy będzie to wersja soft czy hard, by w ekspresowym tempie przeprowadzić/dokończyć rozpoczęte działania zmieniające polskie państwo i jego instytucje (np. sądy, samorządy, ale i media), mając na uwadze, że większość w Senacie ma opozycja, a w pierwszej połowie przyszłego roku są wybory prezydenckie. Można policzyć tak: ponad 6 tys. zł za jeden głos, to naprawdę sporo i to tylko w ujęciu rocznym (8 mln głosów zdobytych przez PiS vs ok. 51 mld zł, czyli tyle ile kosztuje 13. emerytura i pełne 500+). Nikt po tyle jeszcze nie kupował głosów na bazarku. Stąd też pewnie wspomniane już zdziwienie prezesa. A w obliczu spodziewanego spadku tempa PKB wyzwań będzie sporo. Wystarczy wspomnieć choćby niezałatwione tematy w służbie zdrowia i edukacji, energetykę i ochronę środowiska, bariery na rynku pracy, konsekwencje zapowiedzianej podwyżki podatków i likwidacji tzw. 30-krotności dot. składek ZUS. Jest już po wyborach, wkrótce pewnie poznamy stan zadłużenia służby zdrowia (przed wyborami Ministerstwo Zdrowia wstrzymało publikację danych) i teraz można już zdecydować o likwidacji tzw. 30-krotności. Bo przecież - co zobaczyliśmy - miliardy płynące do wyborców nie przekładają się tak prosto na rzeczywiste poparcie przy urnach. I nawet jeśli 2020 r. wydaje się być bezpieczny dla finansów publicznych z uwagi na planowane jednorazowe wpływy (IKE/OFE, przetarg 5G), to kolejne lata mogą już tak lekkie nie być. Zwłaszcza jeśli nadejdzie głębsze spowolnienie gospodarki i sama konsumpcja okaże się niewystarczająca do podtrzymania tempa wzrostu PKB, a inwestycje prywatne będą obciążone decyzjami politycznymi np. dotyczącymi płacy minimalnej. Paweł Czuryło