To, co pozostało w Europie po II wojnie światowej już dawno jest odrestaurowane, ogrodzone płotem i kasjerka sprzedaje bilety spragnionym wrażeń turystom. W Europie drugowojenne fortyfikacje żyją. Żyją i przynoszą dochód. A u nas? Gadać się nie chce! Powszechna niemoc wszystkich we wszystkich sprawach. Niewłaściwi ludzie, brak kompetencji, niewłaściwe regulacje prawne, zakodowane w podświadomości hasła z okresu wojny koreańskiej: "Precz z wojną" podchwycone przez cudaków z lat 60. "Make love not war" i typowa urzędnicza niechęć do podejmowania decyzji w nietypowych sprawach. No i niszczeją twierdze nyska i brzeska, w unikalnej Srebrnej Górze dawny poznański "bunkrowiec", a dziś prezes Jarek Michalak, walczy rozpaczliwie o każdy grosz na sypiące się mury, w Kłodzku buduje się obiekty hotelarskie na obszarze twierdzy, a podziemia Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego "nietoperzowcy" wspierani przez "żabkowców", "motylkowców" i wyśrubowane unijne rozwiązania chroniące środowisko, chcą podobno zalać wodą, żeby żaden homo sapiens nie niepokoił gacków, nocków i innych wampirów. Spokój panuje tylko na Oderstellung i Pommernstellung. Wysadziliśmy wszystko w cholerę i to samo trzeba było dawno temu zrobić z tymi wszystkimi twierdzami, co same rozpadają się zbyt wolno i tyle kłopotów przysparzają. O zagospodarowaniu dużo pośledniejszego systemu twierdzy Breslau przełomu XIX-XX wieku nawet nie ma co myśleć. Tyle, że Wrocław nic innego nie ma. Trudno! Niech się pozostałości wrażego pruskiego militaryzmu rozpadną w proch i pył! Dość głupot. Wcale tak nie myślę. W miarę możności chciałbym ocalić pamięć o tamtych czasach, o trzech miesiącach nienawiści i heroizmu wiosną 45 r., pamięć o zrównaniu miasta z ziemią i konsekwencjach tego faktu. Chciałbym ocalić ratując nie tyle zabytki, co mizerne artefakty z tego okresu traktowane jako złom przez tych, którzy na piedestale postawili nowoczesność, funkcjonalność i estetykę, a zainteresowanie tamtym okresem traktują jako wyraz stetryczenia lub apoteozę hitleryzmu. Nie jestem osamotniony w swych wysiłkach. Tamte czasy i, co istotniejsze, prawdę o tamtych czasach przywracają polskiej pamięci wrocławscy historycy w publikacjach i na konferencjach. Nareszcie! Bo przecież tragiczna dla miasta wiosna roku 45 była! Festung Breslau była! I mnie przynajmniej wydaje się, że ten epizod w historii Breslau-Wrocławia był wielekroć ważniejszy niż Zjazd Intelektualistów, Wystawa Ziem Odzyskanych, Vratislawia Cantans, budowa najdłuższego mostu czy powódź 1997 roku. To wszystko były zaledwie ważne wydarzenia w życiu miasta, wiosna 1945 to był kataklizm, po którym naprawdę nic już nie było takie samo. Nie udało się przez ubiegłe lata wymazać go całkiem z pamięci, potem odwyrtnęła się polityczna orientacja i teraz im szybciej przyjmiemy do świadomości fakt, że przedtem mieszkali tu Niemcy - tym lepiej. I oni, Niemcy, powinni wiedzieć, że my o tym wiemy. Wydaje mi się, że to jeden z warunków akceptacji obecnego stanu rzeczy. A teraz już na temat. Istniały w powojennej Polsce instytucje autonomiczne, nienaruszalne. Państwa w Państwie. I nienaruszalny był ich stan posiadania. Teraz, wrzucone w warunki gospodarki rynkowej same pozbywają się swych majętności, czy to dla ratowania własnych finansów, czy to by uciec od kosztów utrzymania, a może za sprawą mądrzejszego zarządzania. Teraz wojsko, lasy, kolej, porty i inne molochy wyprzedają grunty, ośrodki wczasowe, budynki i czasem... schrony. Bo tytułowy "niedobitek" to niemiecki schron - zaadaptowany po wojnie na... schron. Zlokalizowany na terenach nie bardzo dostępnych, takich, co to można było usłyszeć: "stój! Co tu robisz? Pozwólcie ze mną". Dodatkowo, by utrudnić niepowołanym wejście, zaklinowano jedne pancerne drzwi wejściowe drewnianym kołkiem, większość drzwi do bocznych pomieszczeń zamknięto na duże kłódki, a klucze do nich zgubiono 20 lat temu dla zachowania ścisłej tajemnicy co kryją wnętrza. Całość zalano po kolana wodą by mieć całkowitą pewność, że nikt niepowołany nie wtargnie do, w pełni wyposażonego, schronu przeciwlotniczego. I rzeczywiście tak było przez ostatnie 20, 30 lat. Dopiero niedawno... Wchodzimy na rozległą budowę od strony baraków biur projektowych, kręci się tu pełno wykształciuchów, więc pies z kulawą nogą nie interesuje się dwoma robolami i młodą panią inspektor od czegoś tam. Nieważne od czego, grunt, że inspektor. Na budowie jest wielu wykonawców, zawsze możemy być z innego przedsiębiorstwa. Nie wygląda zresztą, żeby rozległej budowy strzegła jakakolwiek ochrona. No, ale na złodzieju czapka gore, a strzeżonego Pan Bóg strzeże. Naprzeciwko idą jacyś, dwóch utytłanych i czysty. Czyli dwóch co pracuje i jeden darmozjad z rozdętego w większości firm nadzoru. Zbliżają się. - Pani inspektor, a kiedy sprawdzimy tę drugą budowę? - mówię głośno i wyraźnie, tak, żeby na pewno słyszeli. Jeden z utytłanych przerwał właśnie zaczętą kwestię: - Wtedy ja kur... Opuścili trochę głowy i lekko przyspieszyli kroku, bo niby praca czeka. A my dalej! Kolorowe kaski na głowach, ja w pomarańczowej kamizelce, wodery na ramieniu, kto nas zatrzyma? Dwa razy oglądałem "Pułkownika Kwiatkowskiego" żeby się tupetu i bezczelności nauczyć. Doszliśmy.