Zeznając w charakterze świadka przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie, generał potwierdził, że kilka dni po tragicznej akcji był w bazie Wazi Khwa, gdzie rozmawiał z żołnierzami. - Dochodziły mnie słuchy, że są próby mataczenia. Słyszałem, że żołnierze z pierwszego plutonu (w jego składzie byli oskarżeni - red.) byli bojkotowani - gdy któryś z nich wchodził do pomieszczenia, reszta je opuszczała. Dowiedziałem się, że w bazie pojawiły się napisy "mordercy dzieci" - zeznał generał, wyjaśniając powody swej wizyty w bazie. - Nie miałem zamiaru ukrywać sprawy. Mówiłem żołnierzom, żeby nie mataczyli. Poleciłem, w obawie przed możliwością popełnienia samobójstwa przez kogoś, by meldowali o dziwnych zachowaniach. Radziłem by wspierali swoich kolegów, bo od wydawania wyroków jest sąd - mówił gen. Tomaszycki. Dodał, że zalecił żołnierzom, by nie rozmawiali z dziennikarzami i odsyłali ich do rzecznika kontyngentu. Generał przypomniał, że to on - na mocy decyzji Dowódcy Operacyjnego gen. Bronisława Kwiatkowskiego - wydał rozkaz o powołaniu specjalnej komisji, która miała m.in. ustalić przebieg zajścia i jego wpływ na relacje z lokalną ludnością. Komisja prowadziła prace równolegle do prokuratury. - To nie był dualizm, to dwa niezależne postępowania - wyjaśniał. Ustalenia komisji (m.in. takie, że użycie broni podczas akcji było nieuzasadnione), a także zasadność jej powołania i kwalifikacje członków kwestionują obrońcy żołnierzy. - Powołanie komisji to działanie rutynowe - powiedział generał. Dodał, że kierujący pracami zespołu pułkownik "miał wpisane w zakres obowiązków przewodniczenie komisjom w przypadkach nadzwyczajnych zdarzeń", a pozostałych członków komisji, w tym oficera wywiadu, wskazał on sam. Pytany o współpracę ze Służbą Wywiadu Wojskowego, gen. Tomaszycki powiedział, że "działanie SKW oceniał jako niedostateczne". - Generalnie współpraca układała się źle. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że SKW nie wychodziło poza bazę; próbowała ustawić się ponad dowódcą, na którego korzyść miała działać. Dowódcy nie chcieli się na to godzić, dlatego dochodziło do konfliktów - mówił generał. Obrońcy żołnierzy stawiają tezę, że to kontrwywiad "ukierunkował" śledztwo ws. ostrzału wioski. Mecenasi podnoszą także, że w rejonie, gdzie doszło do tragedii, istniało zagrożenie ze strony bojowników. Gen. Tomaszycki pytany o to ocenił, że "wiadomo było, że wioski w tym pasie wspierały Talibów". - Można było spodziewać się, że tam byli, tym bardziej, że w tym rejonie zatrzymano jednego z nich - "Pumę". Dowódcy taktyczni mogli mieć wiedzę, czy tam byli czy też nie - powiedział generał. Jak mówił, dowódca kompanii miał prawo wydać rozkaz o użyciu moździerza LM-60. Obowiązkiem tego, kto dowodził na miejscu, było sprawdzenie, czy jest on do zrealizowania, a "w przypadku stwierdzenia, że rozkaz jest niecelowy lub niezgodny z prawem wojennym, ponowne uzyskanie potwierdzenia". - Żołnierz powinien odmówić wykonania rozkazu, jeśli ma charakter przestępczy - przypomniał generał. Tomaszycki zeznał, że amerykańskiego dowódcy 4. grupy bojowej płk. Martina Shuitzera nie było w czasie wydarzeń w Afganistanie, bo przebywał na urlopie. Dodał, że rozmawiał z nim o sprawie później. Podał, że pułkownik nigdy nie sugerował mu, że w dyspozycji amerykańskiej armii są materiały dotyczące sprawy - nagrania czy zdjęcia. Generał powiedział, że usłyszał "bardzo dobre oceny o polskich żołnierzach i opinię, że zajście w wiosce to przypadek". - Generalnie podzielałem tę opinię i nadal podzielam - powiedział generał. Jego zdaniem, Amerykanin opierał swoją ocenę o tym, iż był to przypadek i raporcie polsko-amerykańskiej komisji, który powstał na okoliczność wypłaty zadośćuczynienia. Generał zeznał, że dochodziły do niego skargi na broń i amunicję, w tym doniesienia, że pociski z LM-60 "koziołkują" bardziej niż przewidują to normy. Jak mówił, nie znalazło to wtedy potwierdzenia. Nie dowodziły tego m.in. dane, zebrane od żołnierzy przez dowódcę Polskiej Grupy Bojowej. - Problem z LM-60 przekazano do Dowództwa Operacyjnego i Dowództwa Wojsk Lądowych celem przeprowadzenia prób i testów. To było jeszcze przed wydarzeniem z Nangar Khel. Odpowiedź przyszła, że wszystko jest dobrze; nakazano zwrócić uwagę na podłoże, na którym ustawiane są moździerze - dodał generał. Jak przekonywał, "naturalną rzeczą jest, że przy strzelaniu z moździerza pewna ilość pocisków koziołkuje". Wyjaśnił, że aby pociski zostały uznane za wadliwe, określona partia z nich musiałaby okazać się nieprawidłowa; nie potrafił sprecyzować procentowo, jaka. Wady broni i amunicji to, jak przekonują obrońcy, jeden z powodów tragedii, która rozegrała się w sierpniu 2007 r. W wyniku ostrzału zginęło kilkoro cywili, w tym kobiety i dzieci. Na ławie oskarżonych zasiada siedmiu żołnierzy: kpt. Olgierd C., ppor. Łukasz Bywalec, chor. Andrzej Osiecki, plut. Tomasz Borysiewicz i trzech starszych szeregowych: Damian Ligocki, Jacek Janik i Robert Boksa. Żołnierze nie przyznają się do winy.