Debatę pt. "Stan siły obronnej RP" przeprowadziło w poniedziałek Stowarzyszenie Euro-Atlantyckie. Jego prezes Marek Goliszewski na wstępie zauważył, że w gruncie rzeczy społeczeństwo "jest uspokojone i nie jest nastawione na to, że nasz kraj może być terenem operacji wojennej". Wojna na dużą skalę Tymczasem były zastępca szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego (1992-97) emerytowany gen. dyw. Leon Komornicki powiedział, że siły zbrojne muszą być zdolne do samodzielnej obrony kraju, bowiem NATO może się mocno spóźnić z pomocą dla Polski. "W związku z tym trzeba przygotować się do scenariusza najbardziej kryzysowego i groźnego, a więc wojny na dużą skalę" - powiedział Komornicki. Jego zdaniem Polska nie wykorzystuje szeregu ważnych atutów do ewentualnej obrony terytorium. Generał wyliczał, że nie ma systemu edukacji obronnej zarówno dla młodzieży i studentów, jak i dla elit. W sposób systemowy nie zostały też zagospodarowane organizacje pozarządowe. "Należy w tym względzie powołać wojska obrony narodowej, czyli wojska obrony terytorialnej. To w sposób systemowy pozwoli zagospodarować ten potencjał" - ocenił. Według Komornickiego obecna 100-tysięczna armia zawodowa, czyli wojska operacyjne, do obrony kraju powinna być uzupełniona wojskami obrony terytorialnej, sięgającymi 300-350 tys. żołnierzy, a w minimalnym wariancie - 150 tys. Generał ubolewał też, że za małe są też rezerwy osobowe wojska. "Armia bez zaplecza rezerw osobowych przeszkolonych, w tym także rezerw oficerów, jest armią jednorazowego użytku" - powiedział. Komornicki zwrócił też uwagę na dyslokację jednostek wojskowych, która oznacza, że na "Ścianie wschodniej" jest bardzo mało żołnierzy, przez co - jego zdaniem - sytuacja jest niezmiernie groźna. Przykładowo na kierunku białoruskim, skąd najbliżej jest do Warszawy, mamy jedynie 1 Warszawską Brygadę Pancerną w Warszawie-Wesołej (część jednostek stacjonuje także w Siedlcach i Zamościu). Według Komornickiego za obronę województw na wschodzie powinny odpowiadać brygady obrony terytorialnej, uzbrojone głównie w lekką broń, także przeciwpancerną. "Jeżeli ktoś nie wierzy, że mała technika jest skuteczniejsza od wielkiej techniki w obronie, to znaczy, że nigdy nie był sam z komarem w namiocie" - zauważył Komornicki. "Jesteśmy trzy generacje do tyłu" Były rektor WAT (2003-06) emerytowany gen. bryg. Bogusław Smólski zwrócił m.in. uwagę, że za terminem "polonizacja" uzbrojenia, używanym często przez wysokich urzędników MON, w istocie kryje się zakup techniki sprzed wielu lat i próba jej opanowania. "Efekt jest taki, że w momencie, jak ją opanujemy, to jesteśmy co najmniej dwie, trzy generacje do tyłu. No i potem się dziwimy, że tego nikt nie chce kupić, nawet własne wojsko" - argumentował profesor. Jego zdaniem od polonizacji lepsza byłaby kooperacja ze światowymi producentami uzbrojenia. Smólski ocenił, że nakłady na badania i rozwój w zakresie obronności są źle koordynowane i znacznie niższe niż w innych państwach. Jako przykład wymienił kwotę 75 mln zł na pięć lat dla Huty Stalowa Wola na budowę nowego bojowego wozu piechoty. Tymczasem w USA na opracowanie porównywalnego kołowego transportera opancerzonego Stryker wydano 730 mln dolarów. "Na wejściu wiadomo, że za te pieniądze tego się nie da zrobić, ale przemysł jest w takiej sytuacji, że bierze każde pieniądze i godzi się na to, aby udawać, że zrobi to do końca" - powiedział Smólski. "Nikt nie zaniechał spraw związanych z obroną terytorialną" Zebranych uspokajał dowódca operacyjny gen. broni Marek Tomaszycki, który przysłuchiwał się wystąpieniom panelistów. "Żeby państwa w pewien sposób uspokoić, tyle, co mogę powiedzieć: na pewno nikt nie zaniechał spraw związanych z obroną terytorialną. Obrona terytorialna może nie istnieje dzisiaj w czasie P (pokoju - PAP), natomiast istnieje w czasie W (wojny) i z tego doskonale sobie zdajemy sprawę" - powiedział Tomaszycki. Zapewnił, że nad tym zagadnieniem wojsko pracuje. Przypomniał też określone kilka lat temu przez prezydenta priorytety modernizacji technicznej: obronę powietrzną, rozpoznanie i dowodzenie. "Jeżeli w tych kierunkach nie pójdziemy, to możemy sobie broń ciężką, wszystkie inne elementy, nie wiadomo jakie rakiety przeciwpancerne rozwijać, ale to będzie bezużyteczne" - podkreślił. Zdaniem Tomaszyckiego nie jest ważna liczba środków walki, które posiada wojsko, lecz zdolność przemysłu do tego, by "wtedy, kiedy trzeba będzie, to wytworzy nam bardzo szybko tę ilość, która jest potrzebna". Będzie dostatecznie dużo czasu na mobilizację? Szef rady wykonawczej SEA, b. szef MON i doradca obecnego ministra obrony Janusz Onyszkiewicz zauważył, że w dyskusji wyłania się "apokaliptyczna wizja", iż sytuacja jest fatalna. "Myślę, że prawdopodobnie tego samego rodzaju dyskusja mogłaby się odbyć po prostu w Rosji o rosyjskich siłach zbrojnych, bo tam przecież nie jest wszystko tak absolutnie świetnie" - zwrócił uwagę Onyszkiewicz. Jego zdaniem do konfliktu na dużą skalę z udziałem Polski nie może dojść w sytuacji, gdy Rosja u naszych granic będzie dysponowała jedynie obszarem obwodu kaliningradzkiego. "Musi być (zajęta - PAP) Białoruś, w związku z tym będzie dostatecznie dużo czasu wyprzedzenia ażeby można było zmobilizować siły i - miejmy nadzieję, że NATO jest do tego zdolne - udzielić odpowiedzi" - ocenił b. szef MON. Jego zdaniem dyslokacja wojsk nie jest do końca zła, bo jednak na ścianie wschodniej są jakieś jednostki wojskowe. "Chodzi o to, żeby zwiększyć ewentualnie ukompletowanie tych jednostek" - powiedział Onyszkiewicz. Takie działania pod koniec 2014 r. zapowiedział wicepremier, szef MON Tomasz Siemoniak.