Łukasz Rogojsz, Interia: Ile będzie nas kosztować kryzys energetyczny? Ignacy Morawski, główny ekonomista "Pulsu Biznesu", dyrektor SpotData: - Koszty tego kryzysu, w bardzo dużym uproszczeniu, oznaczają wartość zwiększonych płatności za surowce energetyczne sprowadzane zza granicy. Jeżeli musimy zapłacić dużo więcej za coś, co sprowadzamy z innych krajów, to musimy zrezygnować z jakiejś części naszej konsumpcji. Jeżeli na przykład za dzień używania gazu płacimy 100 proc. więcej, to w tym czasie nie możemy kupić na przykład biletu do kina albo pomarańczy. I ten spadek konsumpcji w wyniku drogiej energii z importu to jest koszt kryzysu. Czyli ile konkretnie będzie kosztował nas ten kryzys? - Podejrzewam, że 3-4 proc. PKB. W wartościach nominalnych to...? - Nieco ponad 100 mld zł. Kto go poniesie? - Gospodarka. Chodzi o nasze dochody. Nasze, czyli konsumentów i firm. One będą niższe o taką kwotę rocznie w porównaniu do sytuacji, gdyby kryzysu nie było. Co z kosztami dla budżetu państwa? - Budżet zajmuje się redystrybucją dochodów wewnątrz kraju. Jedni zyskują, inni tracą - jedni otrzymują transfery, inni płacą podatki. Rząd może oczywiście zaciągnąć dług, ale to też jest transfer: od tych, którzy oszczędzają, do tych, którzy konsumują. Przy czym, jeżeli zadłużenie rośnie szybciej niż możliwości absorpcji przez oszczędzających, to finansowanie pojawia się w formie dodatkowej inflacji. Dlatego kosztów wszystkich nowych programów fiskalnych nie doliczamy do kosztów, jakie ponosi cała gospodarka w wyniku kryzysu energetycznego. Jest to redystrybucja wewnątrz kraju. Jej wielkość sięgnie ok. 2-3 proc. PKB, czyli ok. 60-90 mld zł. Koszty te poniosą sektory, które w obecnej sytuacji radzą sobie lepiej, często nawet odnotowując zyski. Przykładowo branża górnicza czy koncerny energetyczne obecnie zyskują, a przemysł energochłonny traci, bo za energię płaci coraz więcej, a ma problem z przerzuceniem tych kosztów na stronę klientów. To nie wygląda na koszt sensu stricto. - Bo to bardziej przekładanie z kieszeni do kieszeni. Jak mawiała klasyczka: rząd nie ma własnych pieniędzy. - W tym sensie nikt nie ma własnych pieniędzy, każdy pozyskuje je z jakichś źródeł. Ważne, jakie są źródła przychodów. Dla rządu to podatki i opłaty, własność (dywidendy spółek) i sprzedaż obligacji. Jeżeli rząd chce transferować pieniądze do jakiejś części gospodarki, musi skorzystać z tych źródeł. Czyli redystrybuuje dochód. - Tu warto wspomnieć o drugim efekcie kryzysu energetycznego. Pierwszym jest utrata dochodu przez gospodarkę, czyli wspomniane 100 mld zł. Drugim są bardzo silne przesunięcia dochodów wewnątrz kraju - jedni tracą na tym kryzysie dużo więcej, a inni znacznie mniej albo nawet zyskują. Polityka budżetowa może jedynie zaradzić w pewien sposób drugiemu z tych problemów. Nie może natomiast zapobiec spadkowi dochodów w kraju, ponieważ wynika on z obiektywnych czynników makroekonomicznych. To przyjrzyjmy się temu, co państwo już zrobiło. Mamy "zamrożenie" cen energii do 2000 kWh, dodatek węglowy, dodatki na inne źródła energii niż węgiel, przedłużenie tarczy antyinflacyjnej, środki dla samorządów na zadania związane z poprawą efektywności energetycznej posiadanych zasobów. Dużo tego. Te wszystkie narzędzia są uzasadnione gospodarczo czy, przynajmniej część z nich, głównie politycznie? - Bardzo trudno przeprowadzić klarownie takie rozróżnienie. Polityka gospodarcza państwa to, mimo wszystko, wciąż polityka. Polega w dużej mierze na przesuwaniu dochodów wewnątrz kraju - np. opodatkowujemy jeden sektor, a środki przekazujemy na inny sektor. Albo prowadzimy politykę podnoszącą inflację, co sprawia, że jedni tracą więcej, a inni mniej. Polityka gospodarcza zawsze prowadzi do przesunięć dochodów wewnątrz kraju i w tym sensie zawsze ma w sobie komponent czysto polityczny. Nie ma czegoś takiego jak niepolityczna polityka gospodarcza. Mimo tego wśród ekonomistów i analityków rynku wiele jest głosów, że skala pomocy państwa w tym kryzysie jest zbyt duża, a jej efektywność pozostawia wiele do życzenia. - Zgadzam się. Pakiety pomocowe mogłyby być lepsze. Sam niejednokrotnie o tym mówiłem i pisałem. Kluczowe dla mnie jest jednak pytanie, czy prowadzona przez nasz rząd polityka gospodarcza pomoże minimalizować koszty tego kryzysu w długim okresie, a więc kilku lat. To znaczy, czy prowadzona polityka pomoże ograniczyć spadek dochodów wynikający z drożejącej energii - w relacji do scenariusza, w którym kryzysu energetycznego by nie było. Pomoże? - Pod tym względem polityka rządu mogłaby, a wręcz powinna, być znacznie efektywniejsza. W przypadku Polski skala pomocy odbiorcom energii może okazać się zbyt duża. Nie do końca rozumiem sens "zamrażania" cen energii elektrycznej dla większości gospodarstw domowych, czy cen gazu dla wszystkich gospodarstw. Już w tym momencie mamy jedną z najniższych inflacji cen prądu i gazu w UE, a na kolejny rok zamrażamy większość cen dla konsumentów. Tym samym do ludzi słabo dociera sygnał, że mamy do czynienia z największym kryzysem energetycznym od 50 lat. Jeżeli na siłę "mrozimy" ceny energii, to sprawiamy, że dostosowanie gospodarki do wysokich cen jest wolniejsze, oszczędności energetyczne są mniejsze. Chciałby pan puścić to na żywioł? - Nie, zupełnie nie o to chodzi. W większości krajów świata istnieje jakiś system ochrony gospodarstw domowych przed nadmiernymi wahaniami cen energii, bo gospodarstwom może być trudniej dostosować się niż firmom, a dodatkowo dochodzi kwestia zdrowia publicznego - brak energii można porównać do braku żywności, bez energii nie da się żyć, szczególnie w takim klimacie, jaki ma Polska. Natomiast chodzi o to, by podejść do zarządzania cenami dla ludności w sposób, który chroni najsłabsze finansowo i fizycznie osoby, a jednocześnie chroni też podstawową racjonalność ekonomiczną, czyli zasadę, że jeżeli czegoś brakuje, to taka rzecz musi być droższa. Słowem: Polacy powinni bardziej odczuć skutki tego kryzysu, powinni odczuć, że energii brakuje, że energia drożeje. Te skutki i tak odczują, zapewne nawet boleśniej, jedynie przesuwamy ten moment w czasie. Mamy inflację na poziomie 17,5 proc. Czytający ten wywiad zlinczowaliby pana za takie pomysły. - Rozumiem koszty kryzysu inflacyjnego - rosnące ubóstwo, malejący komfort życia - ale musimy zrozumieć, że my przed tym nie uciekniemy, kryzys przyszedł do nas z zewnątrz. Wynika z braku gazu, węgla i ropy w relacji do normalnej, a nie kryzysowej, wielkości zapotrzebowania w Europie. Nie zaradzimy temu problemowi. O ile jeszcze węgiel wydobywamy w dużej mierze sami (choć nie całość potrzeb), o tyle inne surowce głównie sprowadzamy. Koszty więc i tak poniesiemy, a musimy rozłożyć je tak, byśmy w perspektywie kilku lat cierpieli jak najmniej. To co by pan radził rządowi dzisiaj? - Uważam, że gdybyśmy skoncentrowali się na ochronie najuboższych i najbardziej wrażliwych gospodarstw (np. emerytów), a dla reszty zezwolili na większy wzrost cen, to w perspektywie paru lat wszyscy bylibyśmy w lepszej kondycji finansowej. Jeśli Polacy nie odczują wyraźnie wzrostu cen energii, to nigdy nie będą jej oszczędzać. To prosta zależność. Wśród polityków i niektórych aktywistów społecznych panuje wiara, że można ludzi zachęcić do oszczędzania energii poprzez akcje promocyjne czy patriotyczną mobilizację. Nie można. - Wszystko, co wiem o zachowaniach konsumentów, mówi mi, że ludzie będą oszczędzać energię dopiero wtedy, gdy doświadczą bardzo wysokiego wzrostu cen. Co więcej, uwolnienie cen na większą skalę pozwoliłoby łatwiej sfinansować transfery dla osób najbardziej potrzebujących. Uważam, że nie trzeba było na aż tak wielką skalę chronić przed tym kryzysem gospodarstw domowych. Mamy i obniżki podatków, i "zamrożenie" cen energii elektrycznej, i przedłużenie części tarczy antyinflacyjnej. Koniec końców tego wszystkiego jest po prostu za dużo. A nie powiedzieliśmy jeszcze o ustawie ograniczającej maksymalne ceny energii elektrycznej, którą prezydent podpisał na początku listopada. Jej założenie jest takie, żeby jak najbardziej ograniczyć marżę spółek energetycznych i sprzedawać energię jak najbliżej ceny jej wytworzenia (wynosi ok. 650 zł za 1 MWh). - Patrząc szeroko, są dwa instrumenty, które można zastosować przy tak gwałtownych zmianach cen. Można albo prowadzić politykę redystrybucji, czyli opodatkować sektory, które zyskują na wzroście cen i rekompensować to sektorom, które na wzroście cen tracą na przykład poprzez transfery pieniężne, albo wprowadzić regulację cen, czyli administracyjnie ustalać, jakie mają być ceny stosowane przez sprzedawców i ewentualnie rekompensować straty spółkom dystrybucyjnym, jeżeli jest to konieczne. Co jest lepsze? - Co do zasady bardziej skłaniam się ku redystrybucji niż regulacji cen, ponieważ ceny odgrywają ważną rolę w promowaniu efektywnej alokacji w gospodarce. To ceny wysyłają ludziom informację, których towarów brakuje. Dlatego lepiej, żeby ludzie zapłacili wyższą cenę i dostali później jakąś rekompensatę finansową, niż żeby nie odczuwali zmiany cen w ogóle. To ceny ostatecznie pokazują ludziom, gdzie trzeba oszczędzać, czego zużywać mniej. - Musimy też jednak pamiętać, że ten kryzys jest dość specyficzny, bo skala zmian cen jest tak duża, że może poważnie zdestabilizować gospodarkę, trwale wytrącić ją z trajektorii wzrostowej, doprowadzić do buntów społecznych. Nie chciałbym więc trzymać się dogmatycznie konkretnej wersji polityki gospodarczej. Rozumiem, że jakaś ingerencja w mechanizm kształtowania cen może w tym przypadku być uzasadniona. Choć sądzę, że w Polsce jest ona zbyt duża. Jakie mogą być konsekwencje? - Może być nam trudniej dostosować się do ery wyższych cen energii. Bo ceny raczej nie wrócą do poziomów sprzed dwóch, trzech lat. To jest trwałe wyzwanie. Przy wysokich cenach użytkownicy mają więcej bodźców do inwestycji w efektywność energetyczną. A wytwórcy energii mają więcej bodźców, żeby dostosować się do nowych sposobów produkcji energii, żeby inwestować w odnawialne źródła energii. Pamiętajmy, że transformacja energetyczna w kierunku OZE i tak zachodzi w Polsce zdecydowanie zbyt wolno. Sposób funkcjonowania rynku energetycznego, a więc kształtowanie się cen na wolnym rynku, ma co do zasady zwiększyć efektywność rynku energetycznego i promować efektywne sposoby produkcji energii. Zależność jest prosta: im ktoś ma efektywniejszy sposób produkcji, tym więcej zarabia. Dlatego wolne ceny są bodźcem do inwestowania, a ingerowanie w te ceny owe bodźce likwiduje. Spółki energetyczne notowały kilkusetprocentowe wzrosty zysków dzięki wysokim cenom surowców energetycznych. I to nie kosztem wielkich firm i koncernów, ale także małych przedsiębiorców i gospodarstw domowych. - Tak jak wspomniałem, kryzys energetyczny prowadzi zarówno do zmniejszenia dochodów w skali całego kraju, jak też do zmiany struktury dochodów - jedni zyskują, inni tracą. Czyli wszystkim nam jest łącznie gorzej, ale są tacy (albo takie spółki), którym jest lepiej. I oczywiście ci, którym jest lepiej, będą musieli podzielić się z innymi, częściowo przez nałożenie administracyjnych ograniczeń na ceny, a częściowo przez podatki i opłaty. Choć to jest bardzo cienka i trudna do wytyczenia linia. Jeżeli te spółki pozbawi się zysków, to one mogą stracić zdolność do inwestycji w nowe źródła energii. Brzmi tak, jakby nie było dobrego rozwiązania. - Ten kryzys przychodzi do nas zewnątrz i nie jesteśmy w stanie się przed nim w 100 proc. ochronić. Jeśli ochronimy przed nim jedną część gospodarki, to przeniesie się do innej części. Rząd natomiast zarządza rozkładaniem tych kosztów, biorąc pod uwagę głównie kalkulacje związane z reakcją wyborców przed wyborami parlamentarnymi. Rozumiem, że politycy kierują się taką logiką, ale w otwartej debacie publicznej możemy ją kwestionować i pomagać zrozumieć ludziom mechanizmy ekonomiczne. Dobrze rozumiem: priorytetem jest chwilowe ratowanie portfeli wyborców, a co będzie potem, to zobaczymy po wyborach? - Tak sądzę. Polski rząd idzie za daleko w ratowaniu gospodarstw domowych przed wzrostem cen energii. To trwa zresztą od dłuższego czasu. Mieliśmy obniżki akcyzy, VAT-u na prąd, na ciepło, na paliwa, na żywność. Teraz mamy "zamrożenie" cen na takim poziomie, że większość gospodarstw domowych nie doświadczy istotnego wzrostu cen energii, odpowiadającego skali kryzysu energetycznego. W ten sposób rząd sprawi też, że wzrost cen energii zostanie wypchnięty do sektora przedsiębiorstw i tam dopadną nas naprawdę poważne problemy. Poza tym znacznie wydłużymy czas walki z bardzo wysoką inflacją, którą mamy obecnie. 17,5 proc. w listopadzie. Tymczasem rząd wciąż pompuje na rynek dziesiątki miliardów złotych, niwecząc efekt podwyżek stóp procentowych przez NBP. Tak nie można zbić inflacji. - "Zamrażanie" cen energii w krótkim okresie obniża inflację, ale jednocześnie prowadzi do powiększenia deficytu fiskalnego państwa ponad stabilny, możliwy do utrzymania w długim okresie poziom. W ten sposób może się wydłużyć okres trwania wysokiej inflacji. - Wygląda na to, że inflacja jest problemem, który z politycznego punktu widzenia jest niemożliwy do rozwiązania w krótkim czasie. Trzeba by nadepnąć na hamulec tak mocno, że żaden polityk tego teraz nie zrobi. Przecież opozycja nie neguje polityki rządu w tym obszarze. - Wydaje mi się, że zostaniemy z wysoką inflacją na dłużej. Nie wydaje mi się, żeby przez długi czas wynosiła 15-20 proc. jak obecnie. Może jeszcze nieco wzrosnąć wobec aktualnego poziomu, potem spadnie zapewne poniżej 10 proc., ale największy problem polega na tym, że będzie nam trudno sprowadzić ją do tak niskiego poziomu jak przed kryzysem inflacyjnym. To będzie stanowić duże wyzwanie dla polskiej gospodarki. Możemy liczyć na szczęście i mocny spadek cen surowców energetycznych, który ułatwiłby obniżenie inflacji, ale stawianie wszystkiego na taki korzystny zbieg okoliczności to duże ryzyko. Jaka jest tu stawka? - Skala ryzyka w naszej gospodarce, a co za tym idzie - jej szanse na dalszy rozwój. O ile epizod dwucyfrowej inflacji może nie trwać bardzo długo - przypuszczam, że jeszcze mniej więcej rok - o tyle bardziej obawiam się, że Polska stanie się krajem, w którym inflacja skacze pomiędzy 2 a 10 proc., zamiast trzymać się poziomu 0-5 proc. A duża zmienność cen w długim okresie oznacza większą niepewność, trudniejszy rozwój rynku finansowego i kapitałowego, mniej inwestycji w innowacje i ostatecznie słabszy rozwój gospodarczy. Dlatego sądzę, że ostatecznie bank centralny i rząd doprowadzą do ograniczenia inflacji, tyle że odbędzie się to po wyborach i w większym bólu. Ten precedens gospodarczo-polityczny. Jest niepokojący w perspektywie długoterminowej. Rząd świadomie wybiera realizację celów politycznych kosztem kondycji polskiej gospodarki. - Ostatecznie wyborów dokonują obywatele, rząd zachowuje się zgodnie z preferencjami swoich wyborców. My możemy dyskutować nad konsekwencjami. Moim zdaniem poświęcamy długookresowy rozwój na rzecz krótkookresowych korzyści. Dodatkowo rząd prowadzi bardzo ekspansywną politykę fiskalną i społeczną w momencie, gdy powinien ściągać pieniądze z rynku. - I to właśnie sprawia, że inflację w Polsce trudno będzie opanować. Zwłaszcza że za rok mamy wybory, a w warunkach wyborczych, kampanijnych jest to w ogóle ekstremalnie trudne zadanie. To wszystko sprowadza się do konkluzji, którą podkreśla coraz większa liczba ekonomistów - że w przypadku Polski uniknięcie recesji może być niewykonalne. - Myślę, że będziemy na jej granicy. Spadają dochody ludności i zyski firm, co przełoży się na spadek konsumpcji i inwestycji. Jednocześnie całkiem nieźle trzyma się sektor eksportowy, zarówno eksport towarów jak i usług. A koniunkturę będzie wspierać niska realna stopa procentowa i luźna polityka fiskalna. Tyle że podtrzymywanie koniunktury odbędzie się za cenę znacznie dłuższego okresu spadku inflacji. Obawiam się scenariusza, w którym do wyborów podtrzymujemy koniunkturę, a po wyborach zaciskamy pasa. Może się okazać, że podtrzymywanie koniunktury uniemożliwi obniżenie inflacji do celu NBP, a wtedy potrzebne będą dodatkowe podwyżki stóp procentowych w 2024 roku i wtedy wejdziemy w recesję. Jest jeszcze jedna kwestia. Wszystkie rządowe interwencje są obliczone na mniej więcej rok. Rodzi się pytanie: co potem. Kiedyś te wszystkie programy się skończą, tymczasem wzrost cen energii jest trendem ogólnym, a nie tylko problemem tu i teraz. W końcu realia rynkowe i tak odczujemy. - Moim zdaniem rząd liczy na to, że ceny energii ustabilizują się na poziomie sprzed kryzysu albo że przynajmniej wyraźnie spadną w porównaniu do obecnych poziomów. Rząd liczy też na to, że chociaż częściowo uda się zatrzymać unijną politykę klimatyczną i to też pomoże w zbiciu cen. W rządzie jest nadzieja, że uda się uniknąć silnego wzrostu cen energii. Nie wiem, czy jest to możliwe na taką skalą, jakiej życzyłby sobie rząd. Mocno wątpię. Po wyborach rządzącym z pewnością będzie łatwiej podejmować trudne i niepopularne decyzje niż tuż przed wyborami. ----- Ignacy Morawski - absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim; główny ekonomista "Pulsu Biznesu"; dyrektor centrum analiz SpotData (w 2019 roku nominowanego do nagrody Grand Press Digital); przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty; w 2017 roku znalazł się na publikowanej przez "Financial Times" liście New Europe 100 wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej; w 2019 i 2022 roku wyróżniony przez Think Tank jako jeden z 10 ekonomistów najbardziej słuchanych przez polski biznes.