Mój zakład z premierem
Dlaczego chcę się założyć z premierem o 100 złotych, że w 2027 roku jednak będzie musiał oddać władzę? Powodów jest wiele, ale skoncentruję się na dwóch najważniejszych.

W ubiegłym tygodniu premier Donald Tusk stwierdził, że jest gotów przyjmować zakłady, o to, że Koalicja Obywatelska nie odda władzy po wyborach z 2027 r. Ponieważ premier podkreślił, że zakład może dotyczyć niewielkich kwot, to w moim piątkowym programie "Dudek o polityce" zaproponowałem mu symboliczne 100 złotych.
Oczywiście nie dostałem żadnego potwierdzenia, że Tusk zakład przyjmuje i najpewniej już nie dostanę. Premierowi nie chodziło bowiem o żaden konkretny zakład, ale o kolejną demonstrację siły i pewności siebie. Bez nich nie przetrwałby w roli politycznego lidera nawet do końca bieżącego roku.
"Złota dekada"
Czy jednak premier ma rzeczywiście podstawy do tego, aby tryskać optymizmem i zapowiadać początek "złotej dekady" pod jego rządami? Tak, jak to uczynił w miniony weekend podczas imprezy zjednoczeniowej, w konsekwencji której PO wchłonęła Nowoczesną i Inicjatywę Polską, przekształcając się ostatecznie w jednolitą partię o nazwie Koalicja Obywatelska. Jeśli patrzeć na to głównie przez pryzmat ostatnich sondażowych notowań KO, to rzeczywiście powodów do zmartwienia nie widać.
Partia Tuska dysponuje stabilnym, 30-kilkuprocentowym poparciem, które zwykle daje jej pierwsze miejsce w partyjnych rankingach. W dodatku wedle ostatniego badania CBOS premierowi ufa 36 proc. badanych (wzrost o 1 pkt. proc. w stosunku do poprzedniego miesiąca), a nie ufa - 51 proc. (spadek o 3 pkt. proc.), zatem trend jest obiecujący. Tym bardziej, że dwaj wicepremierzy: Władysław Kosiniak-Kamysz i Radosław Sikorski cieszą się znacznie większym zaufaniem niż sam Tusk. Z wynikiem po 45 proc. zajmują ex aequo drugie miejsce wśród ogółu polityków. Pierwszy, z wynikiem aż 58 proc. jest wprawdzie prezydent Karol Nawrocki, ale to nie on będzie przecież kandydował w parlamentarnych za dwa lata.
W dodatku kondycja głównych przeciwników rządu, na czele z PiS, nie wygląda imponująco. Wiatr wykreowany przez czerwcowe zwycięstwo Nawrockiego okazał się, przynajmniej na razie, zbyt słaby, aby wzmocnić sondażowo PiS.
Nie było też widać wielkich tłumów na warszawskim wiecu antyimigracyjnym, który większość Polaków zapamiętała głównie za sprawą ujawnienia się w PiS frakcji "kosynierów" na czele z Robertem Bąkiewiczem oraz jego wrzasków o "wyrywaniu chwastów" i "wypalaniu napalmem". Prawdopodobnie Kaczyński, pozwalając hulać "kosynierom" na scenie, na której chwilę wcześniej sugerował, że kolejnym premierem z jego nadania może zostać Przemysław Czarnek, liczy na odebranie w ten sposób części zwolenników "Koronie" Grzegorza Brauna. Trudno powiedzieć, czy to jest w ogóle możliwe, natomiast "kosynierzy" z pewnością będą idealnym straszakiem na umiarkowanych wyborców, co już Tusk i jego specjaliści o PR zręcznie podchwycili.
W dodatku katowicka konwencja programowa PiS nie ujawniła jakiegoś spektakularnego pomysłu, który mógłby porwać nowych wyborców, a Jarosław Kaczyński w dwóch przemówieniach powtórzył dobrze znane od dawna hasła o zagrożeniu naszej suwerenności przez złowrogie Niemcy ubrane w unijne szaty. W dodatku natychmiast po zakończeniu konwencji, na PiS zwaliła się na afera ze sprzedażą działki ważnej dla realizacji projektu CPK w końcu 2023 r.
Z kolei w Konfederacji coraz wyraźniej widać różnice między libertariańską partią Sławomira Mentzena i nacjonalistami Krzysztofa Bosaka. Na razie dotyczą one przede wszystkim stosunku do przyszłej koalicji z PiS, ale już wkrótce pojawią się kolejne problemy, znacznie poważniejsze niż gapiostwo posła Konrada Berkowicza podczas zakupów w Ikei. Najważniejszy z nich będzie dotyczył podziału miejsc na listach wyborczych Konfederacji między Ruch Narodowy i "Nadzieję", a także ewentualnego powrotu na wspólną listę "Korony" Brauna.
Na tym tle sytuacja KO, która niebawem zacznie stopniowe przyciąganie polityków Polski 2050 - tych, którzy nie zaakceptują następczyni lub następcy Szymona Hołowni w roli lidera - wygląda pozornie bardzo obiecująco.
Czarne chmury
Skoro jest tak dobrze, to skąd mój pomysł, by jednak przyjąć propozycję zakładu z premierem? Powodów jest wiele, ale skoncentruję się na dwóch najważniejszych.
Po pierwsze, od wielu miesięcy sondaże - nawet ten, w którym KO miała ponad 38 proc. poparcia - jasno wskazują, że na PiS, Konfederację i "Koronę" zamierza głosować więcej wyborców niż na formacje tworzące obecną koalicję rządową.
Trochę to przypomina sytuację sprzed wyborów parlamentarnych z 2023 r., w których PiS niezmiennie był liderem sondaży i nawet wygrał głosowanie z 15 października, do dziś dysponując największym klubem w Sejmie, jednak władzy utrzymać nie zdołał.
Oczywiście Tusk i jego ludzie mogą liczyć na dokonanie rozłamu w Konfederacji i przyciągnięcie jej libertariańskiego skrzydła. Może się to jednak okazać równie realistyczne, co nadzieje polityków PiS, deklarujących przed wyborami z 2023 r., że jeśli nawet ich partia nie zdobędzie samodzielnej większości (na co, jak się wydaje, do końca liczył prezes Kaczyński, opierając się na wewnętrznych, tajnych sondażach), to i tak dogadają się z Konfederacją i PSL.
W dodatku przeciągnięcie mentzenowskiej części Konfederacji wymagałoby radykalnego zwrotu nie tylko w polityce gospodarczej, ale i innych obszarach funkcjonowania państwa ze służbą zdrowia i edukacją na czele.
Akurat Tusk, który zaczynał jako ortodoksyjny liberał (lata 90.), później deklarował się jako socjaldemokrata (za swoich pierwszych rządów), a ostatnio odkrył w sobie ekonomicznego nacjonalistę, nie miałby z tym większego problemu. Pozostaje jednak pytanie, co zrobić w przypadku konieczności dokonania takiego zwrotu z Nową Lewicą, która w większości sondaży przekracza próg wyborczy, a bez jej posłów trudno sobie wyobrazić zbudowanie większości. Tym bardziej, że NL może się porozumieć przed wyborami z "Razem" Adriana Zandberga, a wówczas - przy dobrych wiatrach - wspólna lewicowa lista mogłaby uzyskać nawet dwucyfrowe poparcie.
Gospodarka, głupcze
Powód drugi jest dziś ukryty w cieniu sondażowych spekulacji i personalnych rozgrywek. Zarówno tych w obozie rządzącym, jak i po stronie opozycji. A dotyczy tak mało podniecającego zagadnienia jak gospodarka. Na pierwszy rzut oka, także i na tym polu Tusk może się czuć całkiem mocno. Inflacja spadła, zaś wzrost gospodarczy ma w tym roku wynieść ponad 3 proc., co zwłaszcza na tle zmagających się ze stagnacją Niemiec wygląda całkiem dobrze.
Mało tego. Z przeprowadzonych latem tego roku badań wynika, że zadowolenie z warunków materialnych swojego gospodarstwa domowego wyraziło aż 63 proc. respondentów, kolejnych 34 proc. określiło je jako przeciętne, a za niezadawalające uznało je zaledwie 4 proc. W dodatku nie dalej jak w lipcu premier, w oparciu o szacunki Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ogłosił, że wartość naszego PKB przed końcem tego roku przekroczy magiczny poziom biliona dolarów, co zapewnić ma nam tytuł 20. gospodarki świata.
Czyli gospodarczo już jest bardzo dobrze, a będzie jeszcze lepiej? I tuskowa wizja "złotej dekady" zapewni KO rządy przez co najmniej jeszcze jedną kadencję?
Niestety inne dane przemawiają za tym, że to może się jednak nie udać. Ta sama prognoza MFW, która daje nam 20. lokatę pod względem wielkości gospodarki, równocześnie przewiduje, że w przyszłym roku Polska będzie mieć najwyższy deficyt budżetowy w całej Unii Europejskiej, wynoszący 6,7 proc. PKB.
Politycy PiS, którzy zresztą w nakręceniu tego deficytu mają swój znaczący udział, już zaczęli mówić o nadciągającej budżetowej katastrofie. Nie jest ona przesądzona, ale rekordowy deficyt zaplanowany na przyszły rok - a przed nami jeszcze ciężka sejmowa batalia o jego powiększenie - został już zauważony przez największe agencje ratingowe. Na początku września agencja Fitch, a w kilkanaście dni później agencja Moody's zmieniły swoje perspektywy ratingowe Polski ze stabilnych na negatywne, na szczęście pozostawiając wciąż nasz długoterminowy rating na poziomie A2. Na razie. Jak będzie po ostatecznym uchwaleniu budżetu, przekonamy się kilka tygodni.
Oczywiście cały czas można mieć nadzieję, że Donaldowi Trumpowi uda się nakłonić Rosję do zawarcia trwałego rozejmu z Ukrainą, co poprawiłoby także i nasze perspektywy ekonomiczne: kraju dziś postrzeganego jako przyfrontowy i dlatego potencjalnie ryzykowny jako miejsce długofalowych inwestycji.
Jeśli jednak rozejmu nie będzie, a Rosja zacznie jeszcze bardziej nasilać swoje agresywne działania w ramach trwającej już z Polską wojny hybrydowej, nie można też wykluczyć scenariusza odwrotnego. Wybuch paniki na rynkach finansowych i gwałtowne wycofywanie aktywów z Polski mogłoby się stać impulsem do załamania gospodarczego, które błyskawicznie przełożyłoby się na nastroje społeczne.
Dlatego, choć nie tylko dlatego, skorzystałem z propozycji premiera dotyczącej zakładu.
Antoni Dudek















