Wcześniej Siły Powietrzne poinformowały, że maszyna jest już gotowa do lotu. - Spodziewam się w najbliższych dniach tego lotu testowego, który dla nas jest istotny z punktu widzenia pytań, które się nasuwają, co do pewnych zachowań samego samolotu w ostatnich sekundach lotów - powiedział Miller dziennikarzom w Luksemburgu. Jak dodał, komisja wyjaśniająca okoliczności katastrofy smoleńskiej, którą kierują, jest na etapie podsumowywania prac i można spodziewać się końcowego raportu "w maju, a może w czerwcu". - Ale gdyby się zdarzyła sytuacja, że któryś z istotnych dokumentów, o które poprosiliśmy stronę rosyjską, zostanie nam przesłany, to oczywiście te przygotowania do formułowania raportu końcowego przerwiemy i rozpoczniemy analizę dokumentów. Uważamy, że pośpiech nie jest tak istotny, jak dokładne sprawdzenie wszystkich okoliczności - powiedział Miller. Przypomniał, że lista dokumentów, o które wystąpiła Polska do strony rosyjskiej liczy około 20 stron. Wcześniej w poniedziałek rzecznik Dowództwa Sił Powietrznych ppłk Robert Kupracz powiedział, że przygotowania do przeprowadzenia eksperymentu na Tu-154M zostały zakończone, natomiast jego termin wciąż jeszcze nie jest ustalony. Jak mówił ppłk Kupracz, lotnicy czekają m.in. na odpowiednią pogodę, określoną w założeniach do eksperymentu. Kupracz nie wyjaśnił, co to konkretnie oznacza. W ubiegłym tygodniu minister Miller mówił, że prace komisji wyjaśniającej okoliczności katastrofy smoleńskiej nie zostaną zakończone, dopóki nie zostanie przeprowadzony eksperyment na Tu-154M. Dopytywany przez dziennikarzy, dlaczego eksperyment się opóźnia, Miller powiedział, że pytanie to należy kierować do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, do którego należy samolot, a być może do kierownictwa Sił Zbrojnych. - Nie ja przeprowadzam ten eksperyment, tylko 36. pułk - dodał. Eksperyment ma polegać na próbnym locie bez odwzorowywania warunków atmosferycznych, które panowały 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Lot Tu-154M o numerze 102 miałby wykazać m.in. czy załoga samolotu numer 101, który uległ katastrofie, miała dość czasu na przerwanie zniżania i bezpieczne poderwanie samolotu, by odejść na drugi krąg bądź odlecieć na lotnisko zapasowe. Zdaniem płk. Edmunda Klicha, który był polskim przedstawicielem akredytowanym przy badającym katastrofę Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), eksperyment ma m.in. wyjaśnić, czy załoga użyła systemu automatycznego przerwania podejścia i odejścia na bezpieczną wysokość. Gdy na ok. 20 sekund przed katastrofą pierwszy pilot wydał komendę "Odchodzimy na drugie zajście" samolot znajdował się - według MAK - 60-70 m nad poziomem lotniska. Nawigator, najprawdopodobniej posługując się radiowysokościomierzem, podawał wówczas wysokość 90-100 m nad ziemią (przed lotniskiem było zagłębienie terenu). Według Klicha w Smoleńsku podchodzenie do lądowania "w automacie" - jeśli do tego doszło - było niezgodne z procedurami. Samolot może bowiem automatycznie przerwać lądowanie tylko, gdy na lotnisku jest system naprowadzania samolotów ILS. Takiego systemu w Smoleńsku nie było. - Na rejestratorach nie było żadnego znaku, że naciśnięto przycisk "uchod" (automatycznie przerywa schodzenie i rozpoczyna nabieranie wysokości przez samolot - red.). Większość specjalistów twierdziła, że naciśnięcie tego przycisku nie daje żadnego znaku na rejestratorze. Daje go dopiero aktywacja systemu automatycznego odejścia. Dopiero eksperyment ma wyjaśnić, że coś takiego zostało uruchomione" - mówił w ubiegłym tygodniu płk Klich.