PAP: - Panie premierze, co sądzi pan o pojawiającej się w debacie publicznej tezie, że tak naprawdę przy Okrągłym Stole władza dogadała się sama ze sobą, ze "swoimi", z agentami. Tadeusz Mazowiecki: - To absurdalna teza i całkowicie nieprawdziwa. Na nią nie ma żadnych dowodów. Wszystko co miało miejsce przy Okrągłym Stole w Warszawie i w Magdalence jest opublikowane. Przy takich rokowaniach nie może się odbywać wszystko z udziałem telewizji. Musiały być więc rozmowy, które nie były tajne, choć były dyskrecjonalne. Teza, że się dogadali agenci z agentami jest tezą, o której poważnie w ogóle rozmawiać nie można. Okrągły Stół był drogą do wolności, do niepodległości, do demokracji, był wielkim krokiem naprzód był otwarciem, a nie jakąś zmową. PAP: - Dlaczego Okrągły Stół wciąż dzieli ludzi? TM: - Mam nadzieję, że obchody 20-lecia tych obrad przyczynią się do tego, że to wydarzenie dzielić nie będzie. Cieszę się, że Sejm przyjął uchwałę przywracającą sprawiedliwość Okrągłemu Stołowi. Nie sądzę, że dzieli ludzi w Polsce - dzieli małą grupę fanatycznych przeciwników Okrągłego Stołu i resztę. PAP: - Jak to się stało, że Okrągły Stół mógł się odbyć? Co było najistotniejsze: sytuacja międzynarodowa, zła sytuacja gospodarcza w Polsce, czy działanie Solidarności? TM: - Długo po stanie wojennym ówczesne władze nie widziały możliwości kontaktu z "S", natomiast gdzieś w latach 1986, 1987 poszukiwały poszerzenia kontaktu ze społeczeństwem. Myślę, że działo się to zarówno pod wpływem długotrwałej izolacji Polski na arenie międzynarodowej po wprowadzeniu stanu wojennego, jak i przede wszystkim pod wpływem nadciągającego krachu gospodarczego. Władze nie wyobrażały sobie wprost rozmowy z "S" i uznania Związku, który, jak wiadomo, zdelegalizowano. Tym niemniej "S" się utrzymała w podziemiu i coraz więcej było działalności skupionej m.in. wokół kościołów. Wykłady, spotkania, wieczory autorskie, msze za ojczyznę ściągały mnóstwo ludzi. Mówię o tym, bo droga do Okrągłego Stołu była bardzo długa, najeżona przeszkodami. Faktycznie zaczęła się pod koniec drugiego, sierpniowego strajku w Gdańsku w 1988 roku. Pod koniec tego strajku przez prof. Andrzeja Stelmachowskiego i za aprobatą sekretarza episkopatu arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego przyszło do Gdańska zaproszenie na rozmowę z generałem Czesławem Kiszczakiem. Jak wiadomo Lech Wałęsa do tej pory był traktowany - jak to nazwał ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban - jako osoba prywatna, mimo że był już laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. To było pierwsze spotkanie. Ono nie oznaczało jeszcze gotowości do rozmów z Solidarnością, a przede wszystkim gotowości do przywrócenia legalnego działania związku. Później były rozmowy, które prowadziłem z panem Stanisławem Cioskiem. Te rozmowy się też bardzo rwały. O co? O publiczne wyrażenie w komunikatach z tych rozmów, że rozmawiamy o przywróceniu "S". Władze nie chciały się zobowiązać do tego publicznie, a komunikat w tamtym systemie to był fakt. PAP: - Dlaczego władze tak obawiały się takiego komunikatu? TM: - Obawiały się swojej bazy, którą przekonały, że "S" była szkodliwa i że jej przywrócenie nie wchodzi w grę. Te rozmowy zrywały się w dramatycznych niejednokrotnie okolicznościach. Nie wiadomo było, czy się siądzie następnym razem do stołu, czy nie. Dopiero w listopadzie '88 roku doszło do pierwszego wyrażenia, że oni widzą perspektywę legalizacji Solidarności. Ich dążeniem było wciągnięcie nas w orbitę politycznych instytucji władzy. Przede wszystkim stała sprawa przyszłych wyborów i wprowadzenie instytucji prezydenta. PAP: - Władze chciały, żeby Solidarność też ponosiła odpowiedzialność za kraj? TM: - Tak, w tym sensie chciały, ale warunkiem odpowiedzialności był stopień możliwości wywierania wpływu. Dla nas to przede wszystkim była kwestia przywrócenia przestrzeni wolności i samoorganizacji społeczeństwa, którą mieliśmy w 1980 i 1981 roku. Dla władz to było dążenie do tego, żeby wciągnąć "S" we współodpowiedzialność, ale na prawach, które władze uważały za właściwe. PAP: - Co ludzie Solidarności myśleli o takim wciągnięciu w orbitę władzy? Jaki miałby być następny krok, bo chyba nikt sobie nie wyobrażał, że wszystko potoczy się tak szybko i tak jak się potoczyło. TM: - Oczywiście, że nikt sobie nie wyobrażał. Dla nas warunkiem zasadniczym podczas rozmów okrągłostołowych była legalizacja "S". Uważaliśmy, że to przywróci stan, w którym społeczeństwo ma jakąś przestrzeń do samoorganizacji, a były to już inne czasy w ZSRR, bo czasy Michaiła Gorbaczowa, a nie czasy Leonida Breżniewa, jak w 1981 roku. Wiadomo było, że jakąś cenę polityczną za tego rodzaju ważny krok trzeba zapłacić. Chodziło o to, żeby nie dać się uwikłać w rozwiązania pozorne. Dlatego przy Okrągłym Stole, kiedy władza wyraziła zgodę na legalizację Solidarności, ciężar rozmów przesunął się na ten stół polityczny, którym kierował Bronisław Geremek. Staraliśmy się, aby te ciągle pozorne rozwiązania, stały się rzeczywistymi. A więc był targ o to, jaki procent miejsc w Sejmie zarezerwowanych zostanie na wolne wybory. Była też kwestia wyborów do Senatu. Punkt zwrotny nastąpił już przy samym Okrągłym Stole, kiedy władze zgodziły się, że do Senatu będą w pełni wolne wybory. Godziliśmy się na wybory kontraktowe do Sejmu, ale pod warunkiem, że jest to rozwiązanie jednorazowe. PAP: - Czyli Solidarność traktowała wybory kontraktowe jako rozwiązanie pozorne? TM: - Nie, nie jako pozorne. Tego rodzaju wybory miały być jednorazowe, a następne już w pełni wolne. Uzyskaliśmy przyrzeczenia dotyczące prawa o stowarzyszeniach, powstania Krajowej Rady Sądownictwa, uzyskaliśmy dziennik (powstała "Gazeta Wyborcza"), co było bardo ważne z punku widzenia nadchodzących wyborów. Być może władze myślały, że my nie zdążymy tego dziennika zorganizować do wyborów... W sumie, gdy się porówna punkt wyjścia tych dyskusji i punkt dojścia, to Solidarność otrzymała bardzo dużo. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy dopiero te dalsze kroki, które nastąpiły po Okrągłym Stole, a których nikt się nie spodziewał, że tak szybko nastąpią - ogromny sukces w wyborach czerwcowych, a potem utworzenie mojego rządu, co było już przejęciem władzy, stworzyło nową sytuację w Polsce w '89 roku. Przed wyborami i powołaniem rządu zakładano, że stan przejściowy może trwać trzy-cztery lata. PAP: - Czy strona rządowa przystępując do rozmów zdawała sobie sprawę, że w ich wyniku odda władzę. TM: - Nie sądzę. Nie. Myślę, że długo uważała, że odda kawałek władzy, ale nie, że odda władzę całkowicie. To był proces. PAP: - Czyli prawdopodobny był taki scenariusz, że strona rządowa oddając część władzy chciała tak na prawdę obarczyć odpowiedzialnością Solidarność np. za złą sytuację gospodarczą i w konsekwencji tak ją niszczyć. TM: - Nie wiem, czy obarczyć, ale wmontować "S" w odpowiedzialność za dalsze losy kraju. Nie sądzę, że przystępowała z zamiarem oddania władzy. Mnie jest bardzo trudno to ustalić. To był po tamtej stronie pewien proces. Jedni - gdy rozmawiałem teraz z ludźmi z tamtej strony - uważają, że kluczowym momentem, kiedy oni uświadomili sobie, że tracą władzę były wybory 4 czerwca 1989 r. Myślę jednak, że nawet po utworzeniu mojego rządu (rząd Mazowieckiego powstał 12 września - PAP) nie myśleli jeszcze, że całkowicie stracili władzę. Mogli sądzić, że mój rząd się na reformach przewróci.