- Nigdy nie kłamałem i mogę to udowodnić - zapewnia były premier. Jak dodaje, aby uwiarygodnić swoje słowa jest gotów poddać się badaniu wykrywaczem kłamstw. W rozmowie z Anną Jędrzejowską były premier powtórzył, że o rozmowie prezydenta-elekta Lecha Kaczyńskiego z Witoldem Marczukiem (wówczas szefem ABW) słyszał kilka razy z trzech różnych źródeł - w tym od samego generała. Były premier nie chciał jednak ujawnić kim były dwie pozostałe osoby: - Nie będę ujawniał swoich źródeł jeśli nie będę musiał. Ja uznałem, że jest to koniec tej sprawy, a nie początek. Sprawa ujrzała światło dzienne i dla mnie to jest wystarczające - podkreślał były premier. Generał Marczuk w specjalnym oświadczeniu zaprzeczył, aby kiedykolwiek dostawał od prezydenta polecenia zmuszające go do łamania prawa , a rozmowy z Marcinkiewiczem nie pamięta. Były premier nie kwestionuje, że oświadczenie byłego szefa ABW jest zgodne z prawdą. - Jak znam ministra Marczuka to wydaje mi się, że mówi prawdę. Ale wydaje mi się też, że stosuje tu pewną grę słówek - powiedział Kazimierz Marcinkiewicz w rozmowie z "Dziennikiem". Marcinkiewicz zaznacza, że rzeczywiście o żadnym poleceniu nie może być mowy. - Witold Marczuk powiedział mi, że nie było polecenia, ale prośba wyrażona podczas koleżeńskiej rozmowy - powiedział były premier. Cała sprawa może być ciekawa tylko pod względem politycznym, a nie prawnym. - Razem z moimi współpracownikami uznaliśmy wtedy, że nie złamano prawa - podsumowuje Kazimierz Marcinkiewicz. Dlatego też były premier nie chciał tak długo ujawniać szczegółów odnośnie "prośby" prezydenta-elekta. - Myślałem, że moja książka zakończy tę sprawę. Liczyłem, że obędzie się bez wymieniania nazwisk. W książce jest bowiem zawarta precyzyjna informacja na temat, o którym dzisiaj rozmawiamy, ale bez podawania nazwisk - tłumaczył były premier. W związku z tym, że do złamania prawa nie doszło Marcinkiewicz uważa, że sprawa nie jest też godna uwagi sejmowej komisji ds. nacisków.