Jakub Szczepański, Interia: Dlaczego ma pani biuro w prestiżowym centrum Warszawy, a nie na Pradze-Północ, z którą jest pani kojarzona? Magdalena Biejat, współprzewodnicząca partii Razem: - Szukaliśmy biura na Pradze, ale trudno było znaleźć miejsce, które będzie odpowiadać naszym potrzebom. Potrzebowaliśmy przestrzeni, żeby przyjąć większą liczbę osób. Poza mną pracuje tu Adrian Zandberg, obok działa biuro partii. Zaletą tej lokalizacji jest bliskość Sejmu. Ciężko tu trafić, nie ma tabliczek. Petenci się nie gubią? - Oflagowaliśmy się bardzo wyraźnie. Na balkonie od strony Nowego Światu mamy flagę Polski, Razem i jeden z banerów widocznych na demonstracjach, który mówi o tym, że umowy o pracę należą się wszystkim. W weekend została pani współprzewodniczącą Razem. Pozazdrościliście Nowej Lewicy, która ma podobną strukturę? - Do tej pory mieliśmy zarząd kolektywny, do zmian doszło podczas kongresu statutowego. Decyzja o zmianie formuły miała chyba najwięcej poparcia w partii. Podjęliśmy ją, bo szykujemy się na najbliższe wybory. Nadal będziemy podejmować decyzje kolektywnie, ale przyda się ktoś, kto koordynuje pracę. Co równie istotne, chcieliśmy pokazać, że Razem stoi i działaczami, i liderkami. Ma pani na półce chociażby "Teorię i praktykę socjalizmu", w rozmowie przewija się kolektywność. Zwracacie uwagę na ideowość, prawda? - Partia Razem powstała w 2015 r. Nie zgadzaliśmy się z funkcjonowaniem mainstreamowych partii politycznych, z tym jak wygląda polska polityka. Przy organizacji ugrupowania istotny był dla nas udział kobiet, stąd we wszystkich kolektywnych ciałach mamy parytet. No i kolektywne podejmowanie decyzji: jesteśmy zdania, że lepiej decyduje się w szerszym gronie. To bardziej demokratyczne, nikt nie ma monopolu na jedynie słuszne decyzje. Nie mam go także dziś jako współprzewodnicząca. Kiedy Razem stało się popularne, w kuluarach można było usłyszeć, że mówicie do siebie "towarzyszu". Chyba było nawet jakieś nagranie. To prawda? - Mówimy do siebie po imieniu. Niezależnie od tego czy ktoś jest posłem, czy właśnie się zapisał do partii. A pojedyncze osoby zwracają się pewnie i w ten wspomniany sposób. Nie uważa pani, że to trąci komunizmem, PRL-em? - To nie jest nawiązanie do komunizmu tylko tradycji Polskiej Partii Socjalistycznej, z której się wywodzimy. Partia Razem sięga do korzeni lewicy niepodległościowej, takich ludzi jak Kazimierz Pużak, Jacek Kuroń, a wcześniej Tadeusz Kościuszko. To nasza spuścizna. Nie powiem, że jako Razem jesteście kawiorową lewicą, ale większość liderów wywodzi się z elit. Adrian Zandberg dorastał w Danii, pani wyjechała na studia do Hiszpanii. Gdzie tu wiarygodność? - Uczyłam się w publicznym liceum im. Cervantesa. Miałam możliwość przystąpienia do egzaminu na studia hiszpańskie, dostałam stypendium. Przez większą część studiów dorabiałam, żeby móc się utrzymać, chociaż oczywiście pomagali mi też rodzice. Potem zarabiałam niewielkie pieniądze w organizacjach pozarządowych. Razem to partia ludzi, którzy mieli doświadczenie życia na prekariacie. Pracowaliśmy albo na śmieciówkach, albo za niewielkie pieniądze, które nie starczały nam na dobre życie. To doświadczenie nas ukształtowało. Co z tymi lepiej sytuowanymi? - Jeśli komuś lepiej się wiedzie w życiu i chce budować partię lewicową, stawiającą na kraj bardziej sprawiedliwy społecznie, to należy mu się szacunek. To chyba dobrze, że ludzie są gotowi głosować wbrew własnemu interesowi klasowemu, żeby Polska stała się wygodnym domem dla wszystkich, a nie tylko tych wybranych. W polityce jest pani konsekwentna. W 2018 r. uzyskała pani 147 głosów w wyborach... - Ale do rady dzielnicy na Pradze-Północ, która jest bardzo niewielkim okręgiem (śmiech)! Dalej mamy 616 głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego. No i sukces z 2019 r., kiedy poparło panią ponad 19,5 tys. osób. Jak pani to wywalczyła? - Bardzo szybko przystąpiłam do Razem, jeszcze przed wyborami parlamentarnymi sprzed siedmiu lat. Zostałam wtedy mamą, nie miałam przestrzeni, żeby robić coś więcej niż roznoszenie ulotek czy zbieranie podpisów pod listami. Potem, w miarę możliwości, starałam się pomóc, bo dobrze czułam się w Razem. Z naszą partią jest tak, że kiedy jest się nieśmiałą kobietą, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: "powinnaś robić coś ważniejszego". Dałam się przekonać, żeby startować w wyborach samorządowych i złapałam bakcyla. Im dłużej działałam, tym więcej osób we mnie wierzyło. W kampanii parlamentarnej udało mi się uzyskać poparcie różnych środowisk, z którymi współpracowałam przy kolejnych działaniach. Jak pani wspomina kilka miesięcy na stanowisku szefowej sejmowej komisji rodziny? Lewica dostała tę komisję "w przydziale" po wyborach, chociaż posłowie Solidarnej Polski, których poglądy można określić jako fundamentalistyczne, od razu się pani sprzeciwiali. - To była krótka i burzliwa przygoda. Dużą rolę spełnił też lobbing Ordo Iuris, które zorientowało się w moich progresywnych poglądach. Nie sądzę, że jedyną rodziną, którą państwo ma dowartościowywać, jest ta katolicka w modelu dwa plus dwa. Są też chociażby samodzielne matki, małżeństwa bez dzieci czy pary jednopłciowe. Całe zamieszanie to efekt szkodliwych przesądów i stereotypów, konsekwentnie z nimi walczymy. Podczas trasy lewicy "Bezpieczna Rodzina" udowodniliśmy, że rodzina jest w centrum naszych zainteresowań. Różnica między nami a prawicą jest prosta: my dajemy ludziom prawo wyboru, kiedy i jak chcą zakładać rodzinę. Pani odwołanie to złamanie wcześniejszych ustaleń. Nie dostaliście nic w zamian. - Obyczaj od dawna funkcjonujący w polskim Sejmie jasno wskazuje, że rządzący nie biorą wszystkiego. Na zasadzie dżentelmeńskiej umowy negocjuje się, które kluby, w zależności od ich wielkości, obejmą przewodnictwo w konkretnej komisji. Oczywiście arytmetyka w tych gremiach jest jak na sali sejmowej, ale odzwierciedla to demokratyczny podział mandatów. A przynajmniej powinno. Po mojej dymisji nie domagaliśmy się niczego w zamian, bo nie chcieliśmy, żeby to wszystko stało się przedmiotem politycznego handlu. Na tym stanęło. Jako współprzewodnicząca Lewicy Razem będzie pani musiała odpowiadać też na pytania o finanse. Zacznijmy od odrzuconego sprawozdania finansowego z 2019 r. Co się wydarzyło? - O ile pamiętam, Państwowa Komisja Wyborcza zwróciła uwagę na przelew z zagranicy. Te środki należy zwrócić. Zrobiliśmy to, ale odrobinę za późno. Chodziło o drobne pomyłki. Chyba nic takiego się nie stało, skoro dostaliście subwencję i udało się wypłacić nagrody z tych środków? Po 152 tys. zł brutto. - Pieniądze, które dostali członkowie zarządu, były wynagrodzeniem za ich pracę. Wypłacono je zgodnie z zasadami. Potwierdziły to zresztą nasze organy. Adrian Zandberg zarzekał się, że wynagrodzenia w Razem wynoszą tyle, co średnia krajowa. Powinien położyć uszy po sobie? - Zarząd był wynagradzany przez więcej niż rok, pensje były na poziomie średniej krajowej. Nie uważa pani, że opowiadanie o pensjach w kwocie średniej krajowej i pomijanie nagród sięgających 100 tys. zł jest mało wiarygodne? - Nie ma nic złego w premiowaniu ludzi, którzy ciężko pracują. Robili wszystko, żeby wykonać jak najlepszą pracę dla naszej organizacji i wykonali ją skutecznie. W każdej firmie byłoby to zrozumiałe. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jak powiedziała wasza rzecznik Dorota Olko, pieniądze z subwencji, wypłacone jako nagrody, przelano na kampanię SLD. Prokuratura prowadzi postępowanie w tej sprawie. Jak pani się do tego ustosunkuje? - Każdy może zrobić z zarobionymi pieniędzmi, co chce. Wszyscy politycy wpłacają na swoje kampanie, sama to zrobiłam. O postępowaniu nikt z nas nie ma żadnych informacji. Czym to się różni od ludzi zatrudnionych w spółkach Skarbu Państwa, którzy wpłacają na kampanię PiS? Też zarobili dzięki partii. - To porównanie nie fair. My wynagrodziliśmy pracowników partii za pracę w partii. Mamy do tego prawo. PiS wykorzystuje instytucje publiczne, które mają realizować konkretne, specjalistyczne zadania na rzecz obywateli, do zatrudniania swoich, żeby ci potem dotowali ich ugrupowanie. My dysponujemy budżetem naszej organizacji. Partia rządząca uważa, że może traktować państwo jako swój prywatny folwark. Z pani oświadczeń majątkowych wynika, że pani za wiele nie odłożyła. Na początku kadencji miała pani 1377 zł i trochę euro. Po siedmiu latach kadencji ma pani w zasadzie 12 tys. zł. Jest pani rozrzutna czy przepisała majątek na małżonka jak Mateusz Morawiecki? - Od 2020 r. jedynym moim źródłem utrzymania jest wynagrodzenie z Kancelarii Sejmu. Nie przepisuję pensji na męża. Mam dwoje małych dzieci, co wiąże się ze sporymi wydatkami, żyję w Warszawie. Staram się odłożyć tyle, ile mogę. A że chcę zapewnić swoim dzieciom wyjazd na ferie czy fajne wakacje, to nie oszczędzam wiele. Dlaczego nie chcieliście się dogadać z Włodzimierzem Czarzastym i Robertem Biedroniem? - Trochę nie rozumiem pytania. Jesteśmy w klubie koalicyjnym, od 2019 r. pozostajemy w bardzo dobrych relacjach z Nową Lewicą. Kilka tygodni temu nasze rady krajowe podjęły uchwały o tym, że planujemy wspólnie iść do wyborów, a współpraca układa się w sposób satysfakcjonujący dla obu stron. Jednak nie chcieliście stworzyć jednej partii z SLD i Wiosną. A przecież do Sejmu weszliście dzięki szyldowi Sojuszu. - Weszliśmy do parlamentu, bo połączyliśmy siły. Zarówno Wiosna Biedronia jak i Polska Partia Socjalistyczna, SLD oraz Razem - każdy coś wniósł, to była i jest największa wartość. Bardzo często ścieramy się w różnych kwestiach, ale to owocuje dobrą energią, skuteczną współpracą. Razem ma swoją tożsamość, jesteśmy przywiązani do naszego programu oraz ideałów. Jest nam bardzo dobrze tam, gdzie jesteśmy. Może jesteście za bardzo na lewo dla Włodzimierza Czarzastego? Starzy działacze SLD słyną z tego, że całe życie mają jedną żonę i chociaż się nie przyznają, co niedzielę chodzą do kościoła. - Z pańskiego pytania wybija przekonanie, że jeśli ktoś jest lewicowy, jest przeciwko katolikom. W Razem mamy osoby wierzące, chodzące do kościoła. Katolicka lewica współtworzy partię Razem i Nową Lewicę. I jednocześnie opowiadamy się za wyraźnym rozdziałem Kościoła od państwa, bo tu nie ma żadnej sprzeczności. Zwolennicy tej tezy są w obydwu ugrupowaniach. Kiedy Polacy mogą się spodziewać obiecanego przez was czterodniowego tygodnia pracy? W następnej kadencji? - Bardzo liczę, że tak będzie. Poparcie dla tego pomysłu słychać z różnych stron sceny politycznej. Nasza ustawa skraca etat do 35 godzin przy zachowaniu wynagrodzenia, które mamy w tej chwili. Zmianę chcemy wprowadzić stopniowo, po kilka godzin mniej rocznie. Po to, żeby pracodawcy i pracownicy mogli się do niej przygotować. To zmiana jest nam potrzebna. Mija sto lat, odkąd lewicowy rząd w Polsce wprowadził ośmiogodzinny dzień pracy. Technologia poszła do przodu, pracujemy inaczej. A Polakom ten czas się należy. Liberałowie od Hołowni albo Tuska się zgodzą? - Jestem przekonana, że PO się zgodzi, skoro sam Donald Tusk mówi, że to świetny pomysł. Oczekuję spełnienia tych obietnic. Jesteśmy od tego, żeby w przyszłym rządzie dopilnować również tej sprawy. Jaka jest wasza propozycja dla Polaków w kontekście agresji Rosji na Ukrainę? - Powinniśmy zacieśniać relację z Unią Europejską. Kraje nadbałtyckie, kraje Europy Wschodniej to terytorium przyfrontowe, które łączy wspólnota interesów. Ich głos może być słyszany bardziej niż do tej pory. To wielka odpowiedzialność i wielka szansa. Nie możemy polegać tylko na NATO, bo sojusz w dużej mierze zależy od tego, kto aktualnie rządzi w Białym Domu. Dzisiaj staje na wysokości zadania, nie wiemy, co będzie po wyborach w USA. Czym jest "zacieśnianie relacji"? - To na przykład europejska armia. Istotne jest także bezpieczeństwo energetyczne. Odbudowanie potencjału odnawialnych źródeł energii, instalowanie pomp ciepła, paneli fotowoltaicznych w miastach. Powinniśmy wprowadzić też zakaz zamykania elektrowni jądrowych w Europie. To szkodzi całemu regionowi. Przyznała się pani, że oddała nieważne głosy w wyborach prezydenckich z 2010 i 2015 r. Poseł powinien namawiać ludzi do takiego zachowania? - Dzień wyborów powinien być świętem demokracji. Chodziłam głosować i dalej będę to robić. Namawiam ludzi do głosowania na Razem, na Lewicę, bo wierzę, że nasz program to budowa Polski bardziej sprawiedliwej, państwa, w którym wszystkim żyje się łatwiej. W 2010 i 2015 r. mieliśmy do wyboru dwóch konserwatywnych polityków. Żaden z nich nie zadał sobie trudu, żeby w jakikolwiek sposób przemówić do wyborców lewicy. Wyborcy nie są dla polityków, odwrotnie. Właśnie dlatego zaangażowałam się w politykę. Miałam dość braku alternatywy. Pierwszym hasłem wyborczym Razem było pytanie: kiedy ostatnio głosowałeś z nadzieją? Dla mnie to wielki moment, bo wielu z nas tak zagłosowało właśnie w 2015 r. A w 2019 po raz kolejny. Czyli ostatnio z nadzieją zagłosowała pani na Rafała Trzaskowskiego w 2020 r.? - Z nadzieją? Nie. Ale nie było tu innego wyjścia. Jakub Szczepański