Zwolennicy obecnej władzy pomstowali wielokrotnie - i słusznie - na kulturę wymazywania, zwaną po angielsku cancel culture. Mówiąc w największym skrócie, chodzi o to, aby wymazywać ze sfery publicznej niewygodne i niepoprawne politycznie wątki, czy to historii czy poglądów. Ofiarą kultury wymazywania padały już pomniki, ale też osoby, które odmawiały maszerowania w głównym nurcie, nawet jeśli były z nim wcześniej kojarzone, jak autorka cyklu powieści o Harrym Potterze J.K. Rowling. Dzisiaj niemała grupa niedawnych wrogów wymazywania na wzór zachodni chce podobną praktykę przeszczepić do Polski, tyle że w oparciu o inne kryteria: stosunek do wojny na Ukrainie. W tym właśnie duchu swój niedawny felieton napisał Piotr Zaremba. Zajął się w nim przede wszystkim dr. Leszkiem Sykulskim, którym ja tutaj zajmował się nie będę. Postanowił jednak skleić postać kontrowersyjnego komentatora z tygodnikiem "Do Rzeczy", wymieniając w tym kontekście nazwisko naszego redaktora naczelnego Pawła Lisickiego, a także moje. Jest w tym sporo ironii, bo Zaremba w tym samym tekście pisze: "Akcja wzajemnego wpychania sobie Sykulskiego (w tym przypadku przede wszystkim wpychania PiS-owi) będzie pewnie trwała dalej, taki już 'urok' polskiej polityki" - sam zaś "wpycha" Sykulskiego tygodnikowi "Do Rzeczy". Z przykrością muszę stwierdzić, że tekst Zaremby jest nie tylko skrajnie nieuczciwy i w stosunku do naszego tygodnika oparty na manipulacjach, ale też zawiera kłamstwa. Pisze Zaremba: "("Do Rzeczy") wykazuje bezsens wsparcia wojskowego dla Zełeńskiego. Przebąkuje o 'winie Ameryki'. Podsuwa nam wzorzec polityki Orbána wyraźnie zainteresowanego, aby Rosja wygrała. W sumie tylko siłą sformułowań różni się to od geostratega Sykulskiego". Nie przypominam sobie, abyśmy w naszym tygodniku wykazywali "bezsens wsparcia wojskowego dla Ukrainy" lub "przebąkiwali o winie Ameryki". Dobrze byłoby, gdyby pan Zaremba na poparcie takich tez cytował jednak konkretne fragmenty publikowanych u nas tekstów. Chyba że "Do Rzeczy" w ogóle nie czyta, a zarzuty opiera na relacjach z drugiej ręki. Wydaje się jednak, że Zaremba myli lub też celowo zrównuje ze sobą relacjonowanie i analizowanie różnych elementów strategii związanej z wojną z ich ocenianiem jako moralnie słusznych lub niesłusznych. Jeśli, dla przykładu, analizujemy, czy jakieś posunięcia Stanów Zjednoczonych Rosja mogła uznać ze swojego punktu widzenia za prowokacyjne, to nie oznacza to usprawiedliwiania rosyjskiej agresji, ale jest próbą podjęcia analizy przyczyn wybuchu konfliktu. Można oczywiście wyłącznie unieść się moralnym oburzeniem i poprzestać na okrzykach potępienia Moskwy, ale to niczego nie wnosi do naszego zrozumienia sytuacji ani też nie pozwala na przewidzenie przyszłych działań Rosji. Ja sam uważam rozpoczęcie agresji na Ukrainę za szkodliwe i kontrproduktywne z punktu widzenia Moskwy, ale tym bardziej chciałbym zrozumieć jej motywacje, bo to ma znaczenie dla sytuacji naszego państwa. Może Zaremba nie jest tym zainteresowany, ale to jego problem. Nie uprawnia go to do obrzucania tych, którzy takich przyczyn dociekają - a zajmuje się tym duża część zachodniego świata analitycznego i komentatorskiego - oskarżeniami o sprzyjanie agresorowi. Podobnie rzecz ma się z pozostałymi zarzutami. Opisywanie polityki Budapesztu i wskazywanie na te jej punkty, które moglibyśmy zastosować u nas, to prawo publicysty i analityka. Podobnie jak całkowicie uprawniona jest dyskusja o tym, jaką skalę powinno mieć wojskowe wsparcie dla Ukrainy, którego istoty nigdy w "Do Rzeczy" nie kwestionowaliśmy, ale kwestionowaliśmy - owszem - jego skalę. I mamy do tego absolutne prawo, szczególnie w sytuacji, gdy rząd się z tego wsparcia przed opinią publiczną nie rozlicza. Zarembie z kolei wolno twierdzić, że niczego liczyć ani mierzyć nie należy, ale nie ma prawa sugerować, że takie rozważania to jakaś forma agenturalnej działalności. Zarembie umknął też najwyraźniej fakt, że "Do Rzeczy" jest bodaj jedynym polskim pismem, gdzie na temat wojny na Ukrainie ścierają się przeciwstawne opinie. Są tam teksty moje i Pawła Lisickiego, sceptyczne wobec polskiej koncepcji bycia na pierwszej linii, ale są też artykuły Rafała Ziemkiewicza (skądinąd wielokrotnie mieszanego z błotem przez Zarembę przy innych okazjach) czy Piotra Semki, idące w zgoła przeciwną stronę. Dopiero co w dwóch sąsiadujących ze sobą numerach znalazły się najpierw mój artykuł, opisujący politykę Viktora Orbána oraz innych europejskich politycznych kontestatorów wojennego kursu, a następnie ostro ten tekst kontrująca polemika Piotra Semki. Rozumiem, że publicystom przyzwyczajonym do istnienia jedynie słusznego kursu (Zaremba przyjął taki punkt widzenia jeszcze w czasie pandemii) może się nie mieścić w głowie, że są wciąż w mediach takie miejsca, gdzie dopuszcza się dyskusję o fundamentalnych dla Polski sprawach, lecz cóż - musi się z tym pogodzić. (Nawiasem, cieszę się, że takim miejscem okazuje się również Interia, umieszczając tę polemikę.) Zaremba pisze także, że "Do Rzeczy" opowiada się "za faktycznym pomaganiem agresorowi". Pomijając fakt, że to stwierdzenie mogłoby potencjalnie stanowić podstawę pozwu o naruszenie dóbr osobistych naszej redakcji, to jest to najmocniejsze w całym tekście świadectwo cancel culture, za którą optuje Zaremba. Okazuje się bowiem, że jego zdaniem jakiekolwiek wykroczenie poza linię oficjalnej propagandy - na przykład rozważanie, czy przeciąganie się konfliktu jest w naszym interesie albo czy Polska nie poszła zbyt daleko w przekazywaniu sprzętu Ukrainie - to "faktyczne pomaganie agresorowi". Czyli - mówi nam publicysta - dyskusja powinna być zakazana, mamy wziąć "ruki po szwam" (że użyję określenia z języka wroga) i nie dyskutować. A jeśli będziemy dyskutować, to ma nas spotkać, jak zaleca Zaremba, ostracyzm i izolacja. Muszę przyznać, że wciąż zadziwia mnie skłonność wielu osób, poprzednio argumentujących przeciwko wykluczaniu odmiennie myślących, do pochwalania faktycznej cenzury i stygmatyzowania dysydentów. Przypomina mi to metody z lat 90., gdy pewne środowiska w taki sposób próbowały eliminować z życia publicznego swoich oponentów pod zarzutem antysemityzmu. Zaremba powinien to świetnie pamiętać, bo takie zarzuty padały wobec ludzi, którzy byli częstymi gośćmi także na łamach "Życia". I wreszcie sprawa ostatnia - najbardziej bodaj zadziwiający passus z tekstu Zaremby: "Dziś [Do Rzeczy] wraz ze swym głównym głosem w tej sprawie, Łukaszem Warzechą, otwarcie wzywa do działania na rzecz 'jak najszybszego zakończenia wojny', co jest wsparciem interesu Putina". Zaremba uważa zatem, że opinia, iż w polskim interesie nie leży przedłużanie się konfliktu, jest "w interesie Putina". Rozumując a contrario, aby nie działać w interesie Kremla trzeba, zdaniem Zaremby, nawoływać do kontynuowania wojny choćby i latami. Nie chcę nawet myśleć o tym, jak wielu zachodnich, także amerykańskich analityków i publicystów działa w takim razie "w interesie Putina". Najgorsze jednak, że działa w nim sama administracja Bidena, skoro według niedawnych informacji jeszcze w styczniu próbowała nakłonić Kijów i Moskwę do rozmów o jakiejś formie pokoju. Nie wiem, co z sobą pocznie Zaremba, gdy wojna - jak prawie każdy inny konflikt - zakończy się, przynajmniej na jakiś czas, przy stole negocjacyjnym. Co może - acz absolutnie nie musi - nastąpić w ciągu kilku miesięcy. Cechą charakteryzującą polską politykę jest skłonność do histerii, niepozwalająca na racjonalne dyskusje, analizy czy ocenę bilansu danych działań. Bardzo przykry widok stanowi, gdy to jej histerii dołączają publicyści, faktycznie nawołując do ostracyzmu i miękkiej cenzury, których sami w przeszłości padali ofiarą. Łukasz Warzecha, publicysta "Do Rzeczy"