8 lipca 1980 r. w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL Świdnik wybuchł strajk, który zapoczątkował wielką falę strajkową na Lubelszczyźnie, trwającą do 25 lipca. Jego bezpośrednim powodem była podwyżka cen w zakładowej stołówce - mówiono później, że w Świdniku "zaczęło się od kotleta". "Kotlet podrożał z 10,20 zł na 18,10 zł. To wzburzyło ludzi, bo niezadowolenie narastało od dawna. Było coraz ciężej. Ktoś w tej stołówce krzyknął 'strajk', inni to podchwycili i tak się zaczęło" - wspominał Henryk Gontarz, wówczas ślusarz w świdnickich zakładach. Pierwszy stanął wydział obróbki mechanicznej części śmigłowców W-320. Protest szybko rozszerzył się na inne wydziały. Wkrótce nie pracowała już cała blisko 10 tys. załoga. Ludzie ruszyli pod siedzibę dyrekcji. Ówczesny dyrektor zakładów płk Jan Czogała wspominał, że podczas porannej narady usłyszał gromadzący się pod oknami tłum. "Robotnicy zaczęli śpiewać 'Boże coś Polskę', krzyczeli 'dyrektorku, wyjdź!'. Wyszedłem zobaczyłem ogromną liczbę ludzi i agresję. Byłem z załogą raczej zżyty i wiedziałem, że trzeba było to opanować, bo pierwszy odruch był taki: idziemy na miasto, na Lublin, na komitet. Takie słyszałem głosy" - opowiadał Czogała. "Wtedy bardzo przytomnie znalazła się nieżyjąca już Zofia Bartkiewicz, pracownica z biurowca. Ona wzięła mikrofon i zaczęła mówić, żeby zostać w zakładzie. Ludzie posłuchali, choć zawsze był konflikt między pracownikami umysłowymi i robotnikami. Wtedy ja zaproponowałem - idźcie na wydziały, piszcie postulaty. Wieczorem, jak się znów spotkaliśmy, tych postulatów było już chyba ze 120" - dodawał Czogała. Leszek Graniczka, narzędziowiec, który 8 lipca 1980 r. przyszedł do pracy na drugą zmianę, wspominał: "Gdy dowiedziałem się, że jest strajk to pomyślałem - nareszcie. Wszedłem taki rozradowany do zakładu. Ludzie zdecydowali, że nie będą pracować. Trwały dyskusje. Kierownik i sekretarz partii pytali: o co wam chodzi? W tym czasie ludzie nieśmiali byli, ja odważyłem się i powiedziałem, dlaczego ludzie stoją. Ludzie wtedy o mięsie rozmawiali, o podwyżkach, a ja powiedziałem: nie chodzi o mięso. Trzy dni temu cały dzień nie było prądu i produkcja stała, my tracimy pieniądze, może dlatego ten kotlet musiał podrożeć? Później koledzy wyznaczyli mnie na przedstawiciela do komitetu strajkowego". Przez następne dni robotnicy przychodzili do zakładu, ale nie pracowali. Porządku pilnowała robotnicza straż. Trwały wiece, rozmowy z przedstawicielami dyrekcji i władz z Lublina, a także z Warszawy. Padły pierwsze obietnice. Czwartego dnia podpisano porozumienie. Pracownicy dostali podwyżkę płac i zapewnienie, że zaopatrzenie w Świdniku ulegnie poprawie. Za okres strajku dostali średnie wynagrodzenie. Władze zobowiązały się, że nie będą wyciągać żadnych konsekwencji w stosunku do strajkujących. Robotnicy mieli odpracować straty powstałe z powodu strajku bezpłatnie w czasie wolnym. Było to pierwsze w PRL porozumienie władz ze strajkującymi robotnikami. Protest w Świdniku rozpoczął falę strajków w całym regionie nazwaną później "Lubelskim Lipcem". W Lublinie stanął m.in. cały węzeł kolejowy i komunikacja miejska. Łącznie zastrajkowało ponad 150 zakładów pracy i około 50 tys. ich pracowników. Protesty na Lubelszczyźnie trwały ponad dwa tygodnie. Wkrótce po ich wygaśnięciu rozpoczęły się strajki na Wybrzeżu, które doprowadziły do podpisania porozumień o utworzeniu niezależnych związków zawodowych.