Robert Mazurek, RMF FM: Dwa tygodnie temu odszedł pański syn. Niepodobna uciec od tego. Pan mówił już, że czas nie goi ran. Leszek Miller: - Tak, przekonałem się, że czas co najwyżej oswaja z ranami, albo też powoduje, że następuje proces adaptowania się do nowej sytuacji. Ale rany pozostaną do końca życia i ból również będzie mi towarzyszył do końca życia. Ból po stracie jedynego syna jest nie do opisania. Chyba najgorsze w tym momencie, że żyć trzeba. - Trzeba żyć oczywiście - nie można tylko płakać. Sam się o tym przekonałem, kiedy zaraz po śmierci trzeba było załatwiać rozmaite formalności - ktoś to musiał robić, a ponieważ moje najbliższe kobiety do tego się nie nadawały to mnie przypadła ta rola. Poradził pan sobie oczywiście, ale pewnie nie było w takich sytuacjach łatwo. - Wie pan, my ludzie jesteśmy oswojeni ze śmiercią. Jesteśmy do niej przyzwyczajeni, żyjemy z nią. Co chwilę nawet czujemy, ze obrzuca ona nas swoim spojrzeniem, czasami nawet czujemy jej lodowaty powiew. Uczestniczymy w rozmaitych pogrzebach, składamy kondolencje naszym bliskim, naszym znajomym. To wszystko ma się nijak do sytuacji, w której umiera ktoś bliski. Wtedy umiera cząstka każdego z nas. Mówią wszyscy, że najgorzej jest chować własne dziecko, bo to nie jest naturalne. - Tak, kolejność powinna być odwrotna - to dzieci powinny grzebać swoich rodziców. Jeżeli jest odwrotnie to oprócz poczucia niesprawiedliwości jest takie poczucie krzywdy. W moim przypadku, kiedy śmierć nastąpiła w dramatycznych okolicznościach, jest też takie dręczące pytanie: dlaczego to się stało? Ja i moja żona mamy świadomość, że to pytanie będzie nam towarzyszyć do końca życia. Bo kiedy syn odbiera sobie życie to człowiek myśli, że mógł temu zapobiec? - Tak. Nawet jeśli pan wie, że pan nie mógł. - Zawsze wraca się myślą do rozmaitych zdarzeń, do różnych, nawet zdawałoby się z pozoru nic nie znaczących słów, incydentów. Razem z żoną wiemy, że nigdy się od tego nie uwolnimy, od tego pytania, dlaczego to wszystko. A jak się pan dowiedział? - Ja się dowiedziałem będąc z moją wnuczką i z żoną na plaży w Grecji. Zresztą, do ośrodka, który nam polecił nasz syn. Jego znajomy tam jeździł od dawna. Pożegnaliśmy się z synem nie przeczuwając niczego. Otrzymałem telefon, że syn nie żyje. Nie jest to coś, co można sobie wyobrazić. Zresztą chyba w każdych okolicznościach to byłoby równie straszne. Proszę mi powiedzieć, czy teraz, po tym, co się stało, po tych dwóch tygodniach, pan patrzy inaczej na śmierć, myśli o niej częściej? - Oczywiście. Kilka lat temu ciężko zachorowała moja żona. Wtedy razem z żoną podjęliśmy zaciekły bój o to, żeby wyszła z tego nieszczęścia - to się powiodło. Wtedy po raz pierwszy miałem takie wrażenie, że śmierć na nas spojrzała, ale się zawahała. Teraz się nie zawahała. To takie dogłębne poczucie niesprawiedliwości, tragedii, braku wytłumaczenia słowami, które są puste - to będzie nam towarzyszyć już. Człowiek wierzący myśli w takiej sytuacji być może o jakiejś wieczności, o kontakcie z dzieckiem gdzieś kiedyś w przyszłości. Panu jest trudniej pod tym względem? - O tyle trudniej, że zarówno syn, jak i ja byliśmy ludźmi niewierzącymi. I żadnego momentu teraz przebłysku, że może jednak coś jest? - Wie pan, przychodzą moi znajomi i mówią, że syn do nich przyszedł w nocy. Mówią mi, co im powiedział. To robi zawsze duże wrażenie. Ale czy skłania do jakichś refleksji, o które pan pyta? Jeszcze nie. Jeszcze nie... W tej całej koszmarnej sytuacji stały się dwie rzeczy. Pierwsza to chyba piękny akt jakiejś solidarności z panem. Ja się dowiedziałem będąc sam na wakacjach, przyjechałem, zobaczyłem na Twitterze, że wszyscy, w zasadzie wszyscy bez wyjątku - nawet ci, którzy najbardziej pana nienawidzą i nie znoszą - byli pełni współczucia. - To było dla mnie bardzo pocieszające. Chciałem za to serdecznie podziękować. Odebrałem tysiące takich wyrazów nie tylko współczucia, ale i pociechy, i solidarności. Także ze strony ludzi, co do których bym się nie spodziewał takich gestów. Krzepiące o tyle, że przynajmniej w takich momentach uprzedzenia polityczne, walka polityczna schodzi gdzieś na dalszy plan.To dobrze o nas świadczy, o nas ludziach. Z jednym wyjątkiem oczywiście. Mam na myśli publikację w dzienniku "Fakt". Za chwilę o tym wyjątku porozmawiamy. Chcę jeszcze do tego wrócić. Pan opowiadał, że odzywali się różni ludzie, zupełnie anonimowi na Twitterze i ci nieanonimowi, tacy jak prezydent, premier. - Dwa telefony zrobiły na mnie największe wrażenie. Po pierwsze, kiedy zadzwonił kardynał Konrad Krajewski z Watykanu - jałmużnik papieża. Starał się dodać nam otuchy. Mówił nam, że będzie odprawiał msze w Watykanie, również papież będzie się modlił. Miałem okazję - dwa razy rozmawiałem z kardynałem - też rozmawiać o nieco innych sprawach, ale istotnych, o misji Kościoła. Zapamiętałem słowa, które bardzo mnie ujęły. Kardynał powiedział, że Kościół w jego opinii to szpital polowy, gdzie drzwi muszą być otwarte dla wszystkich ludzi, których los pokrzywdził. Dla wszystkich nieszczęśników, załamanych, dotkniętych, poranionych. I że on tak rozumie misję Kościoła. I drugi telefon - to Marian Krzaklewski, z którym ja nie widziałem się od lat. A przecież pamięta pan, że pod koniec lat 90. ostro się zwalczaliśmy. Jednocześnie była ta straszna okładka "Faktu", a pan idzie do sądu, tak? - Dzisiaj wysyłam list - mój i mojej żony - do pana Matthiasa Döpfnera, przewodniczącego zarządu Axela Springera w Berlinie. Opisuję tę sytuację, mówię mu, że według mnie powinien zwrócić uwagę na to, co się dzieje w polskim "Fakcie". Staram się oddać moje uczucia w tej sprawie. Ale przede wszystkim zachęcam pana Döpfnera, żeby podjął działania, które doprowadzą do tego, że tego rodzaju sytuacja się już nigdy nie powtórzy. A sąd? Idzie pan do sądu? - Dzisiaj moi prawnicy złożą stosowny wniosek do redakcji "Faktu" i będziemy czekać na reakcję. Wszystkie wcześniejsze moje zapowiedzi są spełniane. Ja uważam, że nie wolno tego pominąć milczeniem. Że dymisja - jak rozumiem, wymuszona reakcją opinii publicznej i środowisk dziennikarskich - redaktora naczelnego "Faktu" nie kończy tego procesu. Myślę, że nie tylko mnie interesuje, jak to się mogło stać.