- Jedynie Pan Bóg wie, jak będzie w wyborach. Jestem normalnym człowiekiem, nie znam przyszłości - mówił niedawno skromnie kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta, nie chcąc wdawać się w dywagacje na temat swoich szans wyborczych. Sondaże pokazują jednak, że systematycznie goni najgroźniejszego rywala. Czy nie zaszkodzi mu poparcie ojca Tadeusza Rydzyka i jego Radia Maryja, które chcą "zatopić Platformę"? Pytają o to zarówno rywale, jak i zwolennicy prezydenta Warszawy. Ale kandydat PiS wyraźnie nie odcina się nawet od takich sojuszników. Być może jego sztab pouczył kandydata, że z żadnych głosów w walce o najwyższy urząd w państwie rezygnować nie należy... Kariera jak z kina Karierę na publicznej scenie Lech Kaczyński (rocznik 1949, rodowity warszawiak) zaczynał jako... aktor. Mając trzynaście lat zagrał wraz z nieodłącznym bratem, Jarosławem, w ekranizacji powieści Kornela Makuszyńskiego "O dwóch takich, co ukradli księżyc". Dziś jednak role złodziejaszków Jacka i Placka niezbyt pasują do wizerunku braci Kaczyńskich jako rzeczników państwa prawa. Potem - przed polityczną - była jeszcze kariera naukowa. Lech Kaczyński studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, a po jego ukończeniu (w 1971 roku) przeniósł się do Sopotu, by zacząć pracę naukową na Uniwersytecie Gdańskim. Doktorat obronił w 1980 roku (prawo pracy), habilitację zrobił 10 lat później. Jest profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Gdańskiego oraz Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Właśnie na studiach poznał przyszłą żonę Marię. Tak jak w filmie, tak i na scenie politycznej Lech jest nierozłączny z bratem Jarosławem. Obaj byli w opozycji, razem zakładali polityczne ugrupowania i budowali sojusze. Ostatnio Jarosław zrezygnował nawet z fotela premiera, żeby zwiększyć szanse brata w wyborach prezydenckich. Bo to Lech - choć młodszy o 45 minut i niższy o kilka centymetrów - piastuje coraz to bardziej zaszczytne stanowiska. Jednak Jarosław ma na brata bardzo duży wpływ. - Bardzo lubię Lecha Kaczyńskiego, ale uważam, że jest uzależniony od swojego brata Jarosława - ocenił te bliźniacze stosunki w rozmowie z INTERIA.PL szef Partii Demokratycznej, Władysław Frasyniuk. Jedna z powtarzanych w stolicy anegdot mówi, że relacje Jarosława i Lecha są tak bliskie, iż ten drugi wyszedł kiedyś wcześniej z ważnego przyjęcia tylko dlatego, że chciał przed snem porozmawiać z bratem przez telefon. Współpraca z Wałęsą Działalność polityczną Lech Kaczyński zaczął w 1977 roku, w Biurze Interwencji Komitetu Obrony Robotników. Prowadził tam dla robotników szkolenia z zakresu prawa pracy. Rok później wstąpił do Wolnych Związków Zawodowych, a w 1980 roku doradzał Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu w Stoczni Gdańskiej. Potem był delegatem na I Krajowy Zjazd "Solidarności". W czasie stanu wojennego został na 10 miesięcy internowany. Z czasem Kaczyński odgrywał w "Solidarności" coraz większą rolę. Od lutego do kwietnia 1989 roku brał udział w obradach Okrągłego Stołu. W maju 1990 roku został nawet wybrany na wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność". Zrezygnował jednak z tej z funkcji po przegranej walce o fotel przewodniczącego związku z Marianem Krzaklewskim w lutym 1991 roku. Niejako na otarcie łez Kaczyński został jeszcze w tym samym roku szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy. Z Wałęsą Lech Kaczyński współpracował bardzo blisko przez wiele lat. Od grudnia 1988 był członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. W jego kancelarii - podobnie zresztą jak brat Jarosław - nie zabawił jednak długo, bo zaledwie kilka miesięcy. Stosunki na linii Wałęsa-Kaczyńscy bardzo szybko się popsuły, do czego doszedł jeszcze konflikt braci z innym ministrem w kancelarii prezydenta - Mieczysławem Wachowskim. Warto jednak pamiętać, że to właśnie bracia Kaczyńscy "wymyślili" kandydaturę Wałęsy na prezydenta kraju wtedy, kiedy faworytem dużej części obozu solidarnościowego był Tadeusz Mazowiecki. To oni konsekwentnie wspierali też Wałęsę w czasie słynnej "wojny na górze". To Kaczyńscy zaproponowali także w 1989 roku "egzotyczną" sejmową koalicję - do ludzi "Solidarności" dołączyły wówczas ZSL i SD, pospiesznie rozwiedzione z PZPR. Dzięki temu mistrzowskiemu posunięciu powstał pierwszy niekomunistyczny rząd Tadeusza Mazowieckiego. Skazany za Wachowskiego Niechęć Lecha Kaczyńskiego do Wałęsy i Wachowskiego znalazła niedawno swój finał w sądzie. Były prezydent i jego minister wytoczyli Kaczyńskiemu proces za to, że w 2001 roku w rozmowie <a href="http://www.rmf.fm" target="_blank">radio</a>wej określił Wachowskiego mianem "wielokrotny przestępca", a co do Wałęsy potwierdził słowa swego brata, że ten "dopuszczał się przestępstw". Procesy z Wachowskim i Wałęsą ciągnęły się kilka lat, aż w końcu 24 czerwca tego roku Lech Kaczyński został uznany w procesie karnym za winnego zniesławienia Wachowskiego. Wyrok nie jest prawomocny, a Lech Kaczyński złożył apelację, bo byłego współpracownika przepraszać nie ma zamiaru. Gdyby wyrok się uprawomocnił, Lech Kaczyński straciłby fotel prezydenta stolicy. Jednak ostatnia wpadka Wachowskiego, który został zatrzymany przez ABW, po czym prokuratura postawiła mu zarzuty korupcji i nieuprawnionego posiadania tajnych dokumentów, zwiększa niewątpliwie szanse Kaczyńskiego w procesie apelacyjnym. Po zatrzymaniu Wachowski przekonywał zresztą dziennikarzy, że cała sprawa ma podtekst polityczny i jest "pokłosiem" jego konfliktu z Kaczyńskimi. Lech Kaczyński zapewnił jednak, że nie ma z akcją prokuratury i ABW nic wspólnego, i że "nie odczuwa żadnej satysfakcji" w związku z zatrzymaniem Wachowskiego. Wałęsę musiał przeprosić Nie obyło się natomiast bez przeprosin w procesie Lecha Kaczyńskiego z Wałęsą. Przed właśnie rozstrzygniętymi wyborami parlamentarnymi ukazało się w "Gazecie Wyborczej" oświadczenie Lecha Kaczyńskiego, w którym przeprasza Wałęsę za swoje słowa na radiowej antenie. W ten sposób Kaczyński zrealizował prawomocny wyrok z powództwa cywilnego byłego prezydenta. Wałęsa z przeprosin się ucieszył, powiedział nawet, że gdyby Kaczyński "nie spóźnił się tak" z wykonaniem wyroku, to być może udzieliłby mu poparcia w wyborach prezydenckich. Była to jednak raczej ze strony legendy "Solidarności" kurtuazja, bo niezbyt przychylnej opinii o braciach Wałęsa najwyraźniej nie zmienił. Były prezydent twierdzi, że Kaczyńscy są świetni do walki, ale do pracy mniej się już nadają. - Ja do Kaczyńskich nie powinienem mieć żadnych pretensji. Ze mną pracowali. Są fajnymi ludźmi. Tylko ja sobie o nich wyrobiłem zdanie, które znacie. To są ludzie walki, świetni, niezastąpieni, gdybym jeszcze raz miał walczyć, to natychmiast poszedłbym do Kaczyńskich. Natomiast nie widzę ich w pracy, bo oni nigdy nie pracowali. I stąd nie mam przekonania do ich sumienności. Więc z tego punktu widzenia boję się ich pracy - powiedział Wałęsa zaledwie kilka dni temu w rozmowie z "Super Expressem USA". Były prezydent zaznaczył jednak, że ta opinia pochodzi "sprzed 15-20 lat" i - jak dodał - "w tym czasie bracia Kaczyńscy mogli się poprawić". Szef NIK i kandydat na prezydenta Wróćmy do początków III RP. W 1990 roku Lech Kaczyński wraz z bratem założył Porozumienie Centrum. Wcześniej, w wyborach czerwcowych 1989 roku został wybrany senatorem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, a dwa lata później - posłem Porozumienia. Kiedy w 1991 roku szukano następcy premiera Krzysztofa Bieleckiego, wysuwano kandydaturę Lecha Kaczyńskiego, ale została ona storpedowana przez Wałęsę. Ewentualną tekę premiera dla Lecha lub Jarosława PC przegrało znowu w lipcu 1992 roku, kiedy to przeforsowano kandydaturę Hanny Suchockiej z Unii Demokratycznej. Dopiero w lutym 1992 roku głosami posłów PC, ZChN, "Solidarności", UD, PSL-PL i KPN Lech Kaczyński został wybrany na prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Funkcję tę pełnił do końca kadencji w 1995 roku. Jako prezes NIK Lech Kaczyński zbierał dobre oceny zarówno z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej. Za czasów Kaczyńskiego pod patronatem NIK organizowano tzw. sympozja falzmannowskie (nazwa pochodzi od nazwiska Michała Falzmanna, kontrolera Izby, który wykrył aferę FOZZ). Jako ciekawostkę warto dodać, że w 1993 roku ówczesny szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Hanny Suchockiej, Jan Rokita, nie wpuścił kontrolerów NIK do gmachu rządu. W 1995 roku, pod koniec kadencji w Izbie, Kaczyński cieszył się bardzo dużym zaufaniem społecznym. Wtedy też po raz pierwszy myślał o Pałacu Prezydenckim, ale te plany okazały się falstartem. Choć został oficjalnie zarejestrowany jako kandydat w wyborach, zrezygnował ze startu w nich, by na kilka lat praktycznie zniknąć ze sceny politycznej i oddać się pracy naukowej. Kaczyńscy i Telegraf Przeciwnicy polityczni regularnie atakują braci Kaczyńskich za związki ze spółką Telegraf. Przypomnijmy, że powstała ona w 1990 roku. Była powiązana z Porozumieniem Centrum - pierwszym prezesem był ówczesny działacz PC, Maciej Zalewski, członkiem zarządu Jarosław Kaczyński. Miała zajmować się m.in. budowaniem koncernu medialnego. Gdy Lech Wałęsa został prezydentem, liderzy PC trafili do jego kancelarii, odeszli też z władz Telegrafu. Maciej Zalewski, według podejrzeń prokuratury z lat 90., gdy został sekretarzem stanu w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, swoją pozycję miał wykorzystywać do pomnażania kapitału Telegrafu. Miał rzekomo m.in. wyłudzić od prezesów Art B Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego 17 mld starych zł w zamian za obietnicę sprzedaży akcji Telegrafu, a także wyłudzić pożyczkę 40 mld zł na potrzeby spółki. Zalewski miał też ostrzec szefów Art B o grożącym im niebezpieczeństwie i spowodować ich ucieczkę z kraju. Sprawa ta toczyła się przed sądem wiele lat. W 1998 roku Zalewski uwolniony został ze wszystkich zarzutów, ale sąd wyższej instancji zwrócił część sprawy do ponownego rozpatrzenia. W efekcie w grudniu 2002 roku. Zalewskiego skazano nieprawomocnym wyrokiem na 3,5 roku więzienia za próbę wyłudzenia pieniędzy od Art B. Bracia Kaczyńscy wielokrotnie podkreślali natomiast, że nie mieli z Telegrafem nic wspólnego. Maciej Zalewski opuścił Porozumienie Centrum w 1992 roku, po konflikcie z Kaczyńskimi. Szeryf Kaczyński Wielki powrót Kaczyńskiego na scenę polityczną nastąpił w czerwcu 2000 roku, kiedy to zastąpił on Hannę Suchocką na stanowisku ministra sprawiedliwości oraz prokuratora generalnego w rządzie Jerzego Buzka. W tej roli dał się poznać jako rzecznik surowych kar wobec przestępców, choć nie ustrzegł się też błędów. Niedawno "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że w 2001 roku minister Kaczyński zwolnił z aresztu mieszkańca Sopotu, który brutalnie pobił złodzieja samochodu. Minister zwolnił go, bo chciał bronić ofiar przestępstw, a nie ich sprawców. - Chcemy uchylić zasadę tzw. humanitaryzmu. Powinna być ona stosowana przede wszystkim w stosunku do tego, kto padł ofiarą przestępstwa. A obecny kodeks posługuje się nią wyłącznie w stosunku do tych, którzy mordują, gwałcą, biją, kradną, dokonują nadużyć - mówił Kaczyński w Sejmie we wrześniu 2002 roku. Ale tym razem nikt nie ostrzegł ministra, że to nie była obrona konieczna. Według akt sądowych, do których dotarła "GW", dwóch złodziei włamało się w Sopocie do kilku samochodów. Jedno z aut należało do narzeczonej 30-letniego Władysława P., który szybko ustalił nazwiska sprawców i postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość. Pomagało mu dwóch postawnych dwudziestolatków. We trójkę wywieźli złodziei za miasto. Przez dwa dni katowali ich metalowymi rurkami. Jednemu przebili nożem rękę. Na zdjęciach w aktach sprawy ciała pobitych przypominają jeden wielki krwiak, co dobitnie świadczy o tym, że było to zwyczajne bestialstwo, a nie obrona konieczna. A jednak mimo błędów konsekwentnie budowany wizerunek szeryfa broniącego obywateli, a nie przestępców, stojącego zawsze na straży prawa i sprawiedliwości, przyniósł Lechowi Kaczyńskiego niezwykłą popularność. W 2001 roku, pod koniec kadencji gabinetu Buzka, stał się drugim najpopularniejszym politykiem polskim po Aleksandrze Kwaśniewskim i najbardziej popularnym członkiem rządu. Z czasem zaczął nawet krytykować swego szefa, premiera Jerzego Buzka. Minister mający 70 proc. poparcia społecznego, zasiadający w rządzie, który miał zaledwie 20 proc. zaufania obywateli, to był swoisty fenomen. Nic też w tym dziwnego, że Lech Kaczyński zaufanie społeczne postanowił - oczywiście wespół z bratem - zdyskontować politycznie. Prawo, sprawiedliwość i prezydentura stolicy W kwietniu 2001 roku Lech Kaczyński stanął na czele Komitetu Wyborczego "Prawo i Sprawiedliwość", z którym wszedł do Sejmu. Nawa partia została zbudowana na bazie dawnego Porozumienia Centrum i niektórych secesjonistów z Akcji Wyborczej Solidarność. Wiosną 2002 roku szef PiS doprowadził do partii z ugrupowaniem Kazimierza Michała Ujazdowskiego - Przymierzem Prawicy. Ale wszystko to okazało się dla Lecha Kaczyńskiego tylko odskocznią do fotela prezydenta Warszawy, który wywalczył z dużą łatwością jesienią 2002 roku w pierwszych wyborach powszechnych na to stanowisko. Kaczyński zdeklasował wtedy m. in. Andrzeja Olechowskiego z PO, dla którego był to praktycznie koniec politycznej kariery. Zaledwie dwa tysiące głosów dzieliły byłego ministra sprawiedliwości od zwycięstwa już w pierwszej turze. Jednak co do oceny tej prezydentury, oceny są rozbieżne. Sam Kaczyński swoje zasługi dla miasta podaje jako dowód na to, że powinien zostać prezydentem kraju. Przekonuje, że zlikwidował pasożytujące na mieście układy korupcyjne, czyli tzw. układ warszawski, oraz przywrócił ład i porządek. Jego krytycy zwracają jednak uwagę, że Warszawa wciąż jest miastem o największym zagrożeniu przestępczością w Polsce, a w 2003 roku, pierwszym roku prezydentury Kaczyńskiego, przestępczość wzrosła, zamiast zmaleć. Niewątpliwe uznanie nie tylko warszawiaków zyskał dzięki temu, że doprowadził do otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, a uroczystości obchodów 60. rocznicy wybuchu powstania, którym patronował, były przygotowane wyjątkowo starannie i pięknie. Niemniej radio RMF ujawniło kilka tygodni temu, że już jako kandydat na prezydenta Polski Lech Kaczyński miał kupować za pieniądze z budżetu Warszawy sondaże na temat preferencji prezydenckich Polaków. Sam prezydent Warszawy utrzymuje, że o niczym nie wie, urzędnicy zaś tłumaczą, że podobne badania są sposobem na poznanie nastrojów warszawiaków. - Z tego powodu zlecane są analizy ogólnopolskie, z których potem wyłuskiwane są dane warszawskie - tłumaczył RMF Andrzej Klerkowski, dyrektor Ośrodka Konsultacji i Dialogu w Urzędzie Miasta. Nie wiadomo tylko, jakie wnioski dla Warszawy urzędnicy wyciągają z pytań o preferencje prezydenckie Polaków? Z kolei w tym tygodniu szefowa Transparency International Polska Julia Pitera, która dostała się do Sejmu z warszawskiej listy PO, skrytykowała Kaczyńskiego za opublikowaną niedawno strategię rozwoju dla Warszawy. Pitera tłumaczyła, że kosztowało to kilkadziesiąt tysięcy złotych, a powinno być zrobione na początku kadencji prezydenta stolicy, a nie teraz - dziwnym trafem - w czasie kampanii wyborczej. Według niej, w strategii zamieszczono "wizję fantastyczną" i "zbiór intencji". Prezydent nie od parady Polska - i niestety nie tylko - opinia publiczna zapamięta jednak ze stołecznej prezydentury Kaczyńskiego zapewne głównie jego głośne kłótnie ze środowiskami homoseksualnymi o Paradę Równości. Kłótnie, które najpewniej skończą się przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. W tym roku Kaczyński tłumaczył odmowę zgody na paradę brakami formalnymi oraz tym, iż tego samego dnia w Warszawie jest uroczyste odsłonięcie pomnika Stefana Roweckiego "Grota", pierwszego dowódcy Armii Krajowej. Tydzień później wydał jednak zezwolenie na organizowaną przez Młodzież Wszechpolską Paradę Normalności, która była odpowiedzią wszechpolaków na Paradę Równości. Notabene Kaczyński osiągnął efekt odwrotny od zamierzonego, bo parada już wcześniej kilka razy przeszła bez specjalnego rozgłosu ulicami Warszawy i dopiero zakaz jej zorganizowania przez Kaczyńskiego sprawił, że stało się o niej głośno. Żeby zaś nie było wątpliwości, stanowisko prezydenta Warszawy na temat homoseksualizmu jest jasne. - Większość naszego społeczeństwa jest na szczęście heteroseksualna. Ród ludzi wyginąć by musiał, gdyby było inaczej - powiedział Kaczyński w jednym z wywiadów radiowych. Teraz... Kaczyńscy Lech Kaczyński ma też i inne "osiągnięcia", o których wolałby, być może, zapomnieć. Tak jak do Włodzimierza Cimoszewicza przylgnęły na zawsze jego słowa "Trzeba się było ubezpieczyć", skierowane do powodzian w 1997 roku, tak Lechowi Kaczyńskiemu pamięta się, że w 2002 roku na warszawskiej Pradze do pijaka obrażającego jego i jego sztab wyborczy powiedział "Spieprzaj, dziadu!". Nie można oczywiście zapomnieć także o innych osławionych słowach. Hasła TKM, czyli "Teraz Ku... My" na określenie mentalności zwycięzców politycznych, którzy rzucają się na stołki, użył co prawda jako pierwszy w 1997 roku Jarosław Kaczyński, ale obydwaj bracia tę konstatację powtarzali podobno z jednakową przyjemnością. Tym razem jednak to ich partia jest zwycięzcą wyborów, a Lech Kaczyński ma szansę zostać prezydentem Polski. Chcąc zaś wygrać wszystko, bracia stosują taktykę, która sprawiła, że kandydat Socjaldemokracji Polskiej na prezydenta, Marek Borowski, już pozwolił sobie sparafrazować słynne hasło Kaczyńskich. Komentując taktyczną rezygnację Jarosława z misji tworzenia rządu i powierzenie jej Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, Borowski ironizował, że TKM najwyraźniej oznacza obecnie "Teraz Kolega Marcinkiewicz". Czy bracia Kaczyńscy, zwłaszcza jeśli wygrają jedne i drugie wybory, dadzą więcej powodów do użycia przeciwko nim ich własnej broni? Przekonamy się już wkrótce. Paweł Jurek <a href="http://wybory2005.interia.pl/aktualnosci/news?inf=673721"class="more" style="color:#07336C">"Jarosław powinien być prezydentem" - relacja z internetowej debaty z Lechem Kaczyńskim</a> Prześwietliliśmy też Donalda Tuska (<a href="http://wybory2005.interia.pl/aktualnosci/news?inf=672750"class="more" style="color:#07336C">"Donald Tusk - konserwatyzm liberała"</a>) i rozmawialiśmy z nim w czasie internetowej debaty na żywo (<a href="https://wydarzenia.interia.pl/news?inf=674147"class="more" style="color:#07336C">"Jestem gwarancją spokoju"</a>).