Ewelina Karpińska-Morek, Interia: Lebensborn kojarzy się głównie z "produkcją" czystych rasowo dzieci. O tym, że organizacja była jednym z wielu trybów machiny uruchomionej do grabieży i germanizowania dzieci, wiadomo niewiele. Dr Joanna Lubecka, IPN Kraków: Jeśli spojrzymy na liczby, to wydaje się, że germanizacja była głównym celem działania Lebensbornu. Oczywiście, oficjalnie mówiło się, że Lebensborn powstał po to, by rodzili się Niemcy ... ... I żeby kobiety ciężarne miały dobrą opiekę. To była przecież - z punktu widzenia pomysłodawców, a później również obrońców działaczy Lebensbornu w trakcie ósmego procesu norymberskiego - organizacja społeczno-charytatywna. Tak ją oficjalnie zarejestrowano. - Tak, Niemki miały rodzić dzieci. Ściągano dziewczyny, ochotniczki, kojarzono z SS-manami, choć moralność nazistowska promowała wierność żonie. Pojawiał się więc problem, bo SS-manów namawiano do tego, żeby posiadali nieślubne dzieci. Mecenas Roman Hrabar, Pełnomocnik Rządu Polskiego ds. Rewindykacji Dzieci Polskich, pisze w książce "Lebensborn, czyli źródło życia", że wszystkie niemieckie zamężne i niezamężne kobiety, które w wieku do lat 35 nie dochowały się czworga dzieci, zostały zobowiązane do spłodzenia tych dzieci z czystymi rasowo mężczyznami. Co więcej, "każda rodzina, która posiadała już czworo dzieci, musiała oddać mężczyznę do dyspozycji w tej akcji". - W zasadzie, pod płaszczykiem ideologii, funkcjonowały wyselekcjonowane domy publiczne. Teoretycznie w Lebensbornach miano kojarzyć kobiety z mężczyznami o cechach aryjskich. Szacuje się , że 90 proc. "klientów" to byli SS-mani. Ale Lebensborn poniósł tutaj klęskę. Wie pani, ile się urodziło dzieci w Lebensbornach? Wedle danych, do których dotarłam, 11 tysięcy. - Zaledwie 10-11 tysięcy. A to - w porównaniu z liczbą polskich dzieci poddanych germanizacji - jest bardzo niewiele. O jakich liczbach, jeśli chodzi o zgermanizowane dzieci, mówimy? - O dziesiątkach tysięcy, choć nawet się mówi o 200 tysiącach polskich dzieci. Germanizację dzieci dokładnie zaplanowano. - Tak, ale nie od momentu powołania tej organizacji, bo Lebensborn powstał w 1935 roku, lecz długo przed wojną. Już wówczas skupiano się na kojarzeniu par, na czystej krwi niemieckiej, na reprodukcji. Wszystkie kobiety, które trafiały do Lebensbornu, były "prześwietlane", badano je kilka pokoleń wstecz. Lebensborn wiedział, co badać i jak badać. Skąd wziął się pomysł na wykorzystanie Lebensbornu do rabunku i germanizowania dzieci? - To były działania powiązane. Rabunek dzieci był połączony z wojną, z ekspansją, z tym, co nazywano Generalplan Ost, czyli Generalnym Planem Wschód. Zakładał on w pierwszej kolejności zajęcie terenów na Wschodzie. Gdy Niemcy zauważyli, że są to bardzo żyzne ziemie - mówimy np. o Lubelszczyźnie, części Wielkopolski, później docelowo Ukrainie - stwierdzili, że nie należy ograniczyć się do okupacji. Założyli wówczas "oczyszczenie" najlepszych terenów z niepożądanej ludności, aby osiedlać tam Niemców. Najpierw oczyszczano z Żydów, później z Polaków - takie wydano rozkazy. Polaków nie chcieli zabijać, ale wysiedlać i zachować jako tanią siłę roboczą. Pomysł dokonywania selekcji, wychwytywania osób, które przydadzą się w niemieckim społeczeństwie, pojawił się właśnie przy wysiedleniach. Najpierw sprawdzano, kto się nadaje do pracy, a kto nie. Później zwrócono uwagę na dzieci. Dzieci miały wzmocnić siłę niemieckiego społeczeństwa? - Tak, i przy tych selekcjach, nawet w trakcie akcji na Zamojszczyźnie, gdzie postępowano szybko i bardzo brutalnie, znaleziono czas, by zrobić "przesiew", czyli wstępne oględziny dzieci. Poza tym Wehrmacht miał rozkazy z Urzędu Rasy i Osadnictwa, że każdy żołnierz, który przebywa na okupowanym terytorium, np. Krakowie, w Generalnym Gubernatorstwie, w Warthegau, gdziekolwiek na ziemiach polskich, jeśli zauważy na ulicy, w okolicy, w której mieszka, dziecko spełniające warunki - blond włosy i niebieskie oczy, nie starsze niż 10-letnie - musiał to zgłaszać. Co robiono później z tymi "obserwacjami"? - Czekano, aż rodzice wyjdą z domu i dziecko zostanie pod opieką rodzeństwa, babci, dziadka, ciotki, itd. Dwóch urzędników lub urzędnik i SS-man wchodziło do domu. Często towarzyszyła im pielęgniarka z Lebensbornu lub Urzędu ds. Rasy i Osadnictwa. Jeśli obecni na miejscu dorośli opiekunowie stawiali opór, dochodziło do pobić. Dziecko i tak zabierano. Tak to wyglądało i to chyba było najstraszniejsze. Na terenie Polski funkcjonowało kilka ośrodków Lebensbornu - najwięcej poza Niemcami było ich właśnie w Polsce. Czytałam o sześciu. To pełne dane? - Tak, sześć. W Łodzi ten główny i mniejsze, które powstały w innych miastach, między innymi w Krakowie. Co ciekawe, ośrodki były bardzo słabo obsadzone urzędnikami. W ogóle Lebensborn i Główny Urząd Rasy i Osadnictwa miały ciągłe problemy ze specjalistami do spraw rasy, do badań. Angażowano więc studentów medycyny. Jeżeli zarządzenia zobowiązywały do sprawdzania wszystkich sierocińców i dzieci przy przesiedleniach lub "akcjach specjalnych", to po prostu nie było do tego ludzi. Z sierocińców i ochronek zabierało się najłatwiej? - W sierocińcach rok w rok przeprowadzano tzw. "przesiewy", "przeglądy", jakbyśmy technicznie powiedzieli. Było łatwiej, bo dzieci przebywały w jednym miejscu. I przy okazji były "niczyje". Grabież - jak pani wspomniała - dotyczyła głównie dzieci do 10. roku życia. - Z niemowlakami było łatwiej, bo nie trzeba było oduczać ich mówienia i "prać mózgów", w sensie czyszczenia pamięci. Przyzwyczajać ich do niemieckiego nazwiska? - Tak, były osłuchane, ale jeszcze same nie mówiły. Pamięć małego dziecka łatwo zmienić. Później trafiały bezpośrednio do ośrodków Lebensbornu i bardzo szybko oddawano je rodzinom niemieckim. To na takie dzieci było największe zapotrzebowanie - właśnie na maluszki, bo nie stwarzały problemów. Natomiast dzieci do 10, a później nawet do 12 lat, często trafiały najpierw do centralnego domu dziecka, który funkcjonował w dzisiejszym powiecie gostyńskim. To jeszcze nie był Lebensborn. Przeprowadzano tam tzw. "badania charakterologiczne". Polegało to na obserwowaniu dzieci, czy nie są nadpobudliwe, itd. I dopiero potem trafiały na selekcję do Lebensbornu. Mówi pani o ośrodku w Bruczkowie? - Dokładnie tak - tam przeprowadzano badania wstępne. Później dzieci trafiały do ośrodków Lebensbornu na badania selekcyjne, bazujące na kryteriach fizycznych i psychicznych. Szacuje się, że z Polski około 50 proc. dzieci zakwalifikowano do zniemczenia. One w większości się uratowały. Czasem dzieci przechodziły jeszcze przez jakieś ośrodki w Niemczech - spędzały tam przykładowo trzy czy sześć miesięcy. - Jak już dziecko zostało zakwalifikowane, to musiało się nauczyć niemieckiego. Oczywiście dzieci bito, gdy mówiły po polsku, bo trzeba było je jak najszybciej zgermanizować. - Dokonywano prania mózgu. Dokumenty niszczono. Ale jeżeli Niemcy chcieli później to wszystko zatrzeć, to nasuwa się pytanie - dlaczego w pierwszej fazie rabunku nazwiska dzieci jednak tłumaczono? Albo zachowywano 3-4 pierwsze litery, jak w przypadku sióstr Witaszek, które Hrabar rozpoznał na liście po nazwisku Wittke... Też mnie to zastanawiało. - Bo to jednak był ślad! Na przykład wcześniej Haffnerowa, później Haff... Dzięki temu zwyczajowi niektóre dzieci odnalazły się po wojnie. Niemiecki porządek w danych... Podobno, zbliżone brzmienie starego i nowego nazwiska - mam tu na myśli schemat powtórzenia pierwszych liter lub fonetycznego odzwierciedlenia - miało usprawnić proces zmiany tożsamości, przyswojenia nowych danych przez dziecko. - Później oczywiście już tych nazwisk nie zostawiano, tylko dawano typowo niemieckie. Wtedy ślad ginął. Kiedy zmieniono tę strategię? - Trudno mówić o jakimś wyraźnym zwrocie strategii lub dokumencie, który taką zmianę sankcjonował. Nazwiska nadawał personel Lebensbornu i pewnie niektóre zmiany wynikały z praktyki i doświadczenia tych ludzi. W przypadku małych dzieci, które trafiały do niemieckich rodzin najczęściej nadawano im ostatecznie nazwisko rodziny, w przypadku starszych dzieci, które często trafiały do specjalnych niemieckich szkół z internatami, zostawało nazwisko nadane przez Lebensborn. Co robiono ze starymi dokumentami dzieci? - Były niszczone, nie zostawiano ich nawet w archiwach Lebensbornu. Wystawiano nowe papiery, metryki urodzenia, czasem postarzano dzieci. Była taka tendencja, że dodawano im dwa do trzech lat. Dlaczego postarzano? Po co, skoro rodziny niemieckie wolały przyjmować młodsze dzieci? - Z różnych powodów. Między innymi, żeby zmylić Polaków. Przez to w zachowanych dokumentach wiek może być do dwóch lat inny niż w rzeczywistości. Co wiemy o dalszych losach tych dzieci? - Trafiały do niemieckich rodzin, gdzie były traktowane różnie. Jedne trafiały na cudownych, kochających rodziców, inne dziś opowiadają horrory - były przywiązywane za nogi, za ręce, zmuszane do ciężkich prac. Mówimy oczywiście o tych dzieciach, które dowiedziały się, że są dziećmi zrabowanymi gdzieś z Polski. Wiele z nich trafiło do rolników. W Niemczech funkcjonował wzór: prawdziwy Niemiec to rolnik, musiał mieć ziemię. Dzieci trafiały więc do rodzin rolniczych tak naprawdę często jako siła robocza. Była całkiem liczna grupa dzieci, które w ogóle do rodzin nie trafiały - tych z drugiej kategorii. Czyli jakiej? - Pierwsza kategoria była poddana programowi tzw. Eindeutschung. Były to dzieci nadające się do zniemczenia. A druga kategoria to dzieci nie przeznaczone do eksterminacji, bo do eksterminacji szły te określane jako "niepożądany przyrost naturalny", tylko dzieci, które nadawały się na tanią siłę roboczą. Czyli też miały być zniemczone, ale nie trafiały do rodzin, bo przykładowo nie były zbyt inteligentne, albo wykazywały nadpobudliwość. Dało się je jednak wykorzystywać do innych celów. Oczywiście i tak musiały to być dzieci "czystej krwi". Wysyłano je najczęściej do rolnictwa. Bardzo wiele polskich dzieci zostało wywiezionych w ramach ogromnej akcji "Siano"(Heuaktion), która trwała bardzo długo, bo w zasadzie od agresji Rzeszy na ZSRR w 1941 r., - szacuje się, że ok. 40-50 tys. Największe nasilenie tej akcji było w 1944 r., gdy już front się cofał. Ale w przypadku akcji "Siano" chodziło już o starsze dzieci? - Tak, o starsze, i głównie właśnie je przeznaczano do robót. Ale wywożono do pracy już dzieci od 10. roku życia. Natomiast te, które się nie zakwalifikowały do zniemczenia, na początku wojny odsyłano jeszcze do Polski - najczęściej do GG. Bardzo szybko zaczęto je jednak eksterminować. Wywożono do obozów - najczęściej do Chełmna i tam mordowano. Co robił Lebensborn z młodszymi dziećmi, które się nie kwalifikowały do germanizacji? - Te młodsze miały jeszcze gorzej, bo trafiały najczęściej do "domów opieki nad dziećmi dla cudzoziemców" - tak to nazywano. Przeczytałam kiedyś akta i dokumenty z procesu. Były tam zeznania pielęgniarek zatrudnionych w takim miejscu. Sprawa dotyczyła niemowlaków, które nie przeszły pozytywnie selekcji, których nie zakwalifikowano do adopcji. Te "domy opieki" to były po prostu umieralnie. Część dzieci - tych z lekkim upośledzeniem lub jakimś "defektem", jak chociażby skrzywiona stopa - podobno odsyłano do szpitali dla psychicznie chorych, gdzie podawano luminal, prowokując w ten sposób zgony, które zwykle następowały po kilkunastu dniach... - Porównując do losu innych, dzieci którym podano luminal, miały stosunkowo lekką śmierć. Luminalem uśmiercano starsze - również niemieckie. Proceder ten odbywał się w ramach akcji T4, czyli eutanazji chorych psychicznie, dzieci z chorobą Downa, generalnie "dzieci nieprzydatnych". Jest cała lista chorób i "defektów" fizycznych lub psychicznych, które zgodnie z procedurą kwalifikowały chorego do przeprowadzenia eutanazji. Ustalono kogo i jak trzeba zabijać. Oczywiście nie nazywano tego zabijaniem, Niemcy mieli ładne określenie "Sonderbehandlung". Czyli? - Czyli tzw. "specjalne traktowanie", a w przypadku eutanazji używano specjalnych zwrotów: Gnadetod (śmierć z łaski, uśmiercenie z łaski), Sterbehilfe (pomoc w śmierci, pomoc w umieraniu). Skutek zawsze był taki sam - niezależnie, czy to był gaz, luminal, czy coś innego. Można powiedzieć, że uśmiercone luminalem dzieci miały szczęście. Niemowlaki musiały umierać z głodu. Znalazłam nawet pismo jakiegoś urzędnika SS, skierowane do samego szefa Urzędu Rasy i Osadnictwa Heinricha Himmlera. W zasadzie bardzo zimne i urzędowe. Uważał, że jeżeli dzieci są skazywane na śmierć, to powinno się je zabijać od razu, dając luminal lub inne środki powodujące śmierć, a nie pozwalać, by powoli umierały z głodu. Ale najgorsze było uzasadnienie: bo szkoda tego mleka, które się im daje! Argumentował, że one i tak umierają, bo mleka jest za mało, a powinno ono trafiać do niemieckich dzieci. Nie wiadomo, czy go sumienie tknęło i uważał, że "lepiej" te dzieci zabić od razu, by tak długo nie umierały, a powód podał taki, by brzmiał urzędowo dobrze.... Dzieci polskie nie były uśmiercane w ramach akcji T4, z wyjątkiem tych psychicznie chorych, ale jako "niepożądany przyrost naturalny" w ramach akcji germanizacyjnej. Pozbywano się tych, które odpadły przy selekcji. Kiedy ta działalność germanizacyjna osłabła? - Gdy pod koniec 1944 roku cofał się front, to nawet były takie prośby do Berlina, żeby ograniczyć selekcję dzieci, albo w ogóle z niej zrezygnować, bo są ważniejsze rzeczy: bliskie przegranie wojny. Jednak Berlin nie dał zgody na ograniczenie akcji, nie wycofano się z tego, co więcej, w 1944 roku zaostrzono przepisy. Dla Himmlera ta idea była niezwykle ważna. Himmler do końca wierzył, że Lebensborn będzie gwarantem istnienia "Tysiącletniej Rzeszy"? - Himmler był przykładem fanatycznego nazisty. Warunkiem przetrwania narodu była według niego czysta krew. Jeszcze przed wojną mówił, że każe ściągać germańską krew ze wszystkich zakątków świata, rabować ją i kraść, gdzie tylko to będzie możliwe. Był zdeterminowany, nawet jeśli chodziło o pojedyncze przypadki "pozyskania czystej krwi". Być może nawet w obliczu klęski, wierzył, że niemiecka krew przyczyni się do przetrwania, a może ponownego odrodzenia Rzeszy Niemieckiej... - Dla mnie najbardziej interesujące jest to, gdzie tkwiło źródło tego obłędu, pozyskiwania nawet najmniejszej kropli niemieckiej krwi, niezależnie, czy osoba była Skandynawem, Słowianinem. Oczywiście nie mogła być Żydem. Przepisy, rozkazy dotyczące pozyskiwania czystej niemieckiej krwi dotyczyły również pracowników przymusowych. Polacy, choć należeli do Słowian, czyli podrasy, mieli często sporo cech aryjskiego wyglądu. Więc gdy zdarzało się, że taki pracownik przymusowy miał być za coś ukarany, a zwykle stosowano karę śmierci - np. za kontakty seksualne z Niemkami - to jednak, zanim go powieszono, badano. Jeśli okazywało się, że nadawał się do zniemczenia, unikał kary śmierci. Oczywiście, wtedy taki stosunek seksualny nie był zhańbieniem rasy i wtedy też takie dziecko mogło przyjść na świat, choć odbierano je rodzicom. A więc nawet z takich "źródeł" pozyskiwano dzieci do zgermanizowania. Wszystkim przymusowym pracownikom odbierano dzieci? - Tak, chyba, że chodziło o dzieci z par mieszanych. Niemki najczęściej mogły zostawić dziecko, ale też nie zawsze. Również badano je kilka pokoleń do tyłu, jeśli było to możliwe i oczywiście według kryteriów rasowych. Jeżeli przeszły je pomyślnie, nie musiały oddawać dziecka. Ale często oddawały, bo to były zwykle proste chłopki, służące, które nie miały własnego majątku. Panna z dzieckiem w tamtym czasie... W jednym z oświadczeń komisji rasowej znalazłam przypadek kobiety, która spełniała wszystkie kryteria rasowe, ale była za mało inteligentna. Stwierdzono, że lepiej jej odebrać dziecko i wychować w sierocińcu, gdzie będzie porządny nadzór nad jego wychowaniem, by stało się obywatelem pełnowartościowym. Słowianom zawsze odbierano. Jeżeli matka była Polką, to w ogóle nie było alternatywy. Dziecko zabierano, a w osobnych biurach meldunkowych Lebensbornu zmieniano dane i ślad po dziecku i jego przeszłości się urywał... - Niemcy niszczyli dokumenty. Stąd się dziwię tym schematom zmiany nazwisk. Nie pasuje mi to do całości. Lebensborn, poza sytuacjami, kiedy rodzina z jakichś powodów zwracała dziecko, nie ingerował w jego dalsze życie, nie mieszał się, tu jego rola się kończyła. Nie ma więc dalszej dokumentacji tego zniemczonego dziecka. Niektórzy niemieccy rodzice nie zmieniali przysposobionym nazwiska na swoje. Ale w większości dzieci dostawały nazwisko swoich nowych rodziców i wtedy ślad się zupełnie urywał, bo znikało to, które dał Lebensborn. Chodziło o to, żeby nie było tego sznureczka, po którym można by dojść do swojej prawdziwej tożsamości.... To już miał być Niemiec. --------------------- Dr Joanna Lubecka jest historykiem w krakowskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. *** Znasz osobę, która padła ofiarą germanizacji? Napisz do nas zrabowanedzieci@interia.pl. Organizatorami akcji "Zrabowane dzieci" są Interia i Deutsche Welle (więcej o akcji TUTAJ). Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość. *** 4 września opowiemy o tragedii dzieci Zamojszczyzny oraz o zagładzie niemowląt - dzieci polskich robotnic przymusowych w III Rzeszy.