PAP: KPRM poinformował, że prawdopodobnie jeszcze w kwietniu zarządzeniem premiera Donalda Tuska zostanie powołany zapowiadany przez pana zespół ekspertów lotniczych. Czy rozmawiał pan ostatnio na temat zespołu z premierem lub kimś z jego otoczenia? Maciej Lasek: - Rozmawiałem, choć nie z samym premierem. Póki nie ma zarządzenia premiera, nie mogę mówić o szczegółach, ale niewykluczone, że taki zespół w niedługim czasie, czyli w kwietniu, zostanie powołany. Najważniejsze, że zbliżamy się do finału. W rozmowie padła konkretna data rozpoczęcia działalności? - Nie, tylko że w kwietniu. Uważam, że termin rozpoczęcia prac nie powinien się zbiec z rocznicą katastrofy. Po co właściwie będzie zespół? - To na pewno nie będzie zespół, który będzie badał katastrofę, ponieważ to zostało zakończone. To będziemy powtarzali jak mantrę, póki nie pojawią się nowe fakty, które mogłyby mieć wpływ na ustaloną przyczynę wypadku lub zaleconą w raporcie profilaktykę. Nie będzie to też zespół, który będzie recenzował pracę prokuratury. Zresztą spokojnie czekam na wyniki jej prac. Cele tego zespołu są trzy, takie same będą podstawowe działy naszej strony internetowej; zostały już przygotowane jej zręby. Pierwszym celem jest objaśnianie w sposób przystępny niektórych szczegółów zawartych w raporcie komisji Millera lub rozwijanie niektórych treści, które zostały potraktowane w sposób zdawkowy, bo np. nie miały wpływu na zasadnicze przyczyny katastrofy. Raport z badania katastrofy nigdy nie jest pełny. Nie może zawierać wszystkich informacji, które zostały zebrane, lecz tylko te niezbędne do określenia przyczyn i zaleceń. Taki sposób pisania naraził komisję na zarzuty, że niektórych zagadnień nie zbadała wystarczająco dokładnie. Po drugie, będziemy prostować nieprawdziwe informacje pojawiające się w mediach oraz odpowiadać na przesyłane pytania. Już teraz dostajemy ich dużo, ale nie chcemy na nie odpowiadać, bo byłaby to odpowiedź prywatnej osoby, a ktoś mógłby uznać, że to stanowisko komisji. Gdy będziemy odpowiadać jako zespół, będzie to bardziej umocowane formalnie. Po trzecie, edukacja. Trzeba np. wyjaśniać, że to, co się wydarzyło w Smoleńsku, nie odbiega od najbardziej typowych wypadków w lotnictwie komunikacyjnym. Ten zespół będzie skierowany do tych, którzy są nieprzekonani lub zdezorientowani. Nie wierzę, że przekonamy osoby, które wierzą w teorię o zamachu, dwóch wybuchach itd. Nie trzeba przekonywać tych, którzy zaakceptowali nasz raport, choć pewnie mają nam za złe, że nie dajemy im argumentów do dyskusji. Niektórzy mówią: nigdzie na świecie komisja nie tłumaczy się opinii publicznej z tego, co zrobiła. Raport został przyjęty, nie ma nowych faktów. To jest bardzo wygodne podejście, ale nie mamy komfortu anonimowości. Po każdej rocznicy lub nowej informacji w mediach, ktoś dzwoni, pisze maile. Ile osób wejdzie w skład zespołu? - Trzon będzie mały, nie więcej niż pięć, sześć osób - przynajmniej takie były założenia. Na razie nie mogę powiedzieć kto, nazwiska będą w zarządzeniu. Natomiast będziemy wciągać w to współpracowników z zewnątrz. Będą proszeni o przygotowanie różnego rodzaju opinii, materiałów, filmów. Będzie to ponad 20 osób reprezentujących środowisko naukowe, inżynierów, ekspertów lotniczych i specjalistyczne media. Liczymy na współpracę z Centrum Informacyjnym Rządu. Formalne umocowanie zespołu pozwoli nam odłączyć jego działalność od pracy w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Czy pan był w Smoleńsku? - Nie. To dlaczego akurat pan jest twarzą tego zespołu? - Już w lipcu 2011 r., gdy prezentowaliśmy raport, została wyselekcjonowana grupa do komunikacji z mediami. Poza tym istnieją przeszkody formalne - kolegom w mundurach jest trudniej się wypowiadać, muszą uzyskiwać zgodę przełożonych, to ich bardzo mocno ogranicza. Włożyliśmy dużo pracy w ten raport. Boli nas to, że nasze ustalenia są publicznie podważane. W porozumieniu z naszymi kolegami z wojska stwierdziliśmy, że coś trzeba z tym zrobić. Nam, cywilom, jest łatwiej. Czy to oznacza, że w zespole nie będzie wojskowych? - Nie mogę tego jeszcze powiedzieć, póki nie zostanie wydane zarządzenie. Natomiast wśród współpracowników zespołu są wojskowi. Początkowo zapowiadał pan, że zespół powstanie w styczniu. Teraz mówi się, że prawdopodobnie jeszcze w kwietniu. - Z jednej strony, jest to czas stracony. Zaczęliśmy się też zastanawiać, czy wchodząc w polemikę z parlamentarnym zespołem, którym kieruje pan poseł Antoni Macierewicz, w pewnym sensie im nie pomagamy. Jednak skoro powiedzieliśmy A, to trzeba powiedzieć B. Nie można się wycofać. Na dłuższą metę potrzebna jest strategia informowania, nie może to być wyłącznie reakcja na działania drugiej strony. We wtorek premier nazwał pana pułkownikiem. - Określenie to podchwyciły prawicowe media i politycy. Kiedyś pan poseł Antoni Macierewicz nazwał mnie generałem. Teraz czuję się zdegradowany. A na poważnie: jestem szeregowcem, odbyłem przeszkolenie w trakcie studiów. Byłem i jestem cywilem. Czego jeszcze nie wiemy o tej katastrofie? Czego by chciał pan się dowiedzieć? - To jest dobre pytanie. Może: dlaczego, mimo że dowódca załogi powiedział "ustawiamy 100 metrów", na radiowysokościomierzu alarm był ustawiony na 63 metry i rzeczywiście dał sygnał na tym pułapie? Dlaczego powiedzieli coś innego, niż zostało wykonane? Raczej nie była to pomyłka. Myślę, że wynikało to z przeważającego doświadczenia w podejściach na lotniskach z ILS, gdzie wysokość decyzji to 70 metrów, a nie 100. Albo co widział kontroler na ekranie radiolokatora w trakcie podejść wszystkich samolotów 10 kwietnia? Według oświadczenia strony rosyjskiej zapis wideo, który powinien to rejestrować, z przyczyn technicznych się nie zachował. Dlaczego pana zdaniem sondaże pokazują, że tak wielu Polaków albo wierzy w zamach, albo jest zdezorientowanych? - Nie można na to pytanie prosto odpowiedzieć. Może chodzi o wieloletnią nieufność wobec władzy. Na pewno nie bez znaczenia jest miejsce katastrofy. Musimy też pamiętać, że wpisała się ona w konflikt między PiS a PO - on przecież nie narodził się 10 kwietnia 2010 r. Uważam, że katastrofa była katalizatorem tego sporu politycznego. Poza tym, ludzie nie chcą uwierzyć w to, że nie byliśmy w stanie zapewnić bezpiecznego transportu najważniejszym osobom w państwie, a w raporcie napisaliśmy, że przyczyny nie zaczęły się dzień przed wypadkiem. Pokazaliśmy, że to była pełzająca katastrofa. Przez lata łamano bariery na różnych poziomach - brakowało kontroli, właściwych szkoleń, były błędy w instrukcjach, nie było monitorowania pracy załogi, 10 kwietnia doszła kiepska pogoda. Na końcu jest pilot - człowiek, który jak wszyscy popełnia błędy. On zostaje sam z tym wszystkim, a najgorsze jest, że społeczeństwo po każdej katastrofie pyta, kto był winien i nie jest w stanie zrozumieć, że winien nie był pan Iksiński czy Igrekowski, lecz system i wieloletnie zaniedbania. Raport jest trudny w odbiorze, a treści w nim zawartych przez półtora roku nie przypominano w mediach. Nasze próby komunikowania się ze społeczeństwem były dalekie od profesjonalizmu, a z drugiej strony, mamy do czynienia z dobrze zaplanowaną akcją dezinformacyjną - takie jest moje zdanie. Wśród ekspertów zespołu parlamentarnego jest m.in. konstruktor, specjalista od wypadków lotniczych, specjalista od modelowania. Problem w tym, że w każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy odrzucając fakty, zaangażują się w polityczny spór. Prof. Wiesław Binienda pokazywał w swojej prezentacji np., że drzewo wbija się w skrzydło na bardzo małą głębokość, a potem jest przecinane. Tymczasem znane są co najmniej dwa raporty z badań kolizji samolotów o podobnej masie z podobnymi przeszkodami w wyniku których skrzydła były niszczone. Inny przykład. Katastrofa lotu Gol Transportes Aereos 1907 z września 2006 r. w Brazylii. W powietrzu zahaczyły o siebie embraer legacy 600 i boeing 737-800 lecące z przeciwnych kierunków. Winglet, czyli kawałek cienkiej pionowej powierzchni na końcu skrzydła embraera, odciął prawie pół skrzydła boeinga - samolot wpadł w spiralę, rozpadł się jeszcze w powietrzu, wszyscy zginęli. Załoga embraera poczuła szarpnięcie i drobne problemy ze sterowaniem. Wylądowała na lotnisku zapasowym, dopiero na ziemi zobaczyli, że mają odcięty winglet i kawałek usterzenia poziomego. Oczywiście samoloty zderzyły się na przeciwnych kursach, ale element, który spowodował destrukcję, był dużo, dużo słabszy niż brzoza ze Smoleńska - kawałek litego drewna o średnicy ok. 50 cm. A dlaczego część społeczeństwa wierzy w teorie głoszone przez zespół parlamentarny? - Myślę, że to kwestia siły przekonywania, charyzmy przewodniczącego. Pan poseł Antoni Macierewicz jest mistrzem słowa. Mówi z przekonaniem, z pasją, dość prostym językiem, łatwym do przyjęcia. I znów: trudno spokojnie przyjąć do wiadomości, że nie potrafiliśmy bezpiecznie przewieźć najważniejszych osób w państwie. Sam nie mogłem uwierzyć. Raport z lipca 2011 r. jest wciąż aktualny? Jakie są w nim niedoróbki? - W tym zakresie, który jest istotny, raport jest aktualny. A niedoróbki? Czy istotny jest np. pomiar wysokości brzozy w miejscu zderzenia? (w raporcie podano, że było to 5,1 m od ziemi, według prokuratury - ok. 6,66 m - przyp. PAP). Czy istotne jest, że samolot znalazł się na wysokości 1,1 m czy 2,6 m względem pasa startowego, skoro jeżeli nie zamierzał lądować, to powinien być na wysokości 100 metrów, a jeżeli zamierzał wylądować - ponad 50 metrów? Brzoza nie była przyczyną wypadku, tylko skutkiem. Przyczyną było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania i niereagowanie na komendy TAWS. To, że samolot znalazł się na małej wysokości, było udokumentowane innymi śladami na ziemi - i przed brzozą i za nią. Sprawa obecności osób trzecich w kokpicie. Instytut Sehna (przygotował ekspertyzę fonoskopijną dla prokuratury - PAP) potwierdził, że w kabinie była więcej niż jedna obca osoba. Mówienie, że to nagrane głosy z korytarzyka lub saloniku prezydenckiego, kiedy nie jesteśmy w stanie dosłyszeć głosów załogi rejestrowanych przez te same mikrofony, może świadczyć tylko o złej woli wypowiadających takie opinie. Czy w tym zakresie powinniśmy zmienić coś w raporcie? Stwierdzenie o presji pośredniej jest w części dotyczącej analizy psychologicznej. W najważniejszej - trzeciej - części raportu, gdzie zawarte są wnioski, nie ma słowa o presji, a było to nam wielokrotnie przypisywane. Taki zapis był tylko w raporcie MAK. Raport to nie jest doskonałe dzieło, zarówno pod względem językowym, jak i rozłożenia akcentów, ale z perspektywy czasu nie pojawiło się nic nowego, co by kazało zbadać jeszcze raz ten wypadek. Co pan myśli o postulatach, by z materiałów komisji odtajnić jak najwięcej, pozostawić niejawnym tylko rzeczy istotne dla bezpieczeństwa kraju lub przykre dla rodzin ofiar? - Na to pytanie też nie można prosto odpowiedzieć. Badanie wypadków lotniczych jest objęte szczególną ochroną, by ludzie mówili prawdę, wiedząc, że gwarantujemy im pełną ochronę, bo mamy naprawić system. W śledztwie prokuratury podejrzani mogą odmówić składania zeznań lub nawet kłamać w swojej obronie. Jeśli upublicznimy coś, stracimy zaufanie środowiska lotniczego. Z drugiej strony, nie upubliczniając pewnych dowodów, zabieramy sobie oręż i oddajemy pole naszym oponentom. Nie wiem, które rozwiązanie jest lepsze. W środowisku osób badających katastrofy lotnicze regularnie o tym dyskutujemy. Ale materiały komisji to nie tylko zeznania. - Zapis rejestratora parametrów lotu i zdjęcia nie podlegają szczególnej ochronie zgodnie z prawem lotniczym. Nie można tego wrzucić do internetu? - W prawie lotniczym jest zapis, że te materiały mogą być wykorzystane tylko na potrzeby profilaktyki bezpieczeństwa lotów. Jeżeli by przyjąć, że utrata wiarygodności przez komisję badającą wypadki lotnicze jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa, bo jej zalecenia profilaktyczne przy następnych wypadkach mogą mieć problemy z dotarciem do świadomości lotników, to być może jest to argument za upublicznieniem "niewrażliwych", typowo technicznych danych. 8 kwietnia TVP wyemituje dwa filmy o katastrofie smoleńskiej: "Katastrofa w przestworzach - śmierć prezydenta" zrealizowany na zlecenie National Geographic oraz film Anity Gargas "Anatomia upadku". Co pan o tym sądzi? - Nie mnie to recenzować, aczkolwiek szkoda, że filmu o katastrofie nie zrobiła Telewizja Polska. Maciej Lasek - przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, która zajmuje się zdarzeniami w lotnictwie cywilnym. W polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską był zastępcą przewodniczącego podkomisji lotniczej. Rozmawiał Rafał Lesiecki