"Kiedy zorientowaliśmy się, że policja chce podjechać pod tłum armatkami wodnymi, stanęliśmy ze Stanisławem Piętą (poseł PiS - przyp. red.) na drodze i zwyczajnie nie przepuściliśmy tych pojazdów. Gdy one się zatrzymały rozpoczęliśmy rozmowy z policjantami" - opowiada portalowi wPolityce.pl Artur Górski, poseł PiS. Według niego policja zażądała rozwiązania Marszu. - My powiedzieliśmy, że absolutnie się na to nie zgadzamy. Zasugerowaliśmy z kolei, aby to policja rozstąpiła się i dała przejść ludziom dalej. Tłumaczyliśmy funkcjonariuszom, żeby nie eksponowali tak swojej siły, tymi armatkami wodnymi itd., bo to zwyczajnie prowokuje. Uświadomiliśmy im, że może nawet dojść do rozlewu krwi. Policjanci najwyraźniej przyznali nam rację, bo ustąpili - twierdzi Górski. Jego zdaniem błędem było rozdzielenie demonstracji na dwie części (na Rondzie Dmowskiego - przyp. red.). "W ten sposób ci, którzy szli z tyłu, chcieli jak najszybciej dojść do tych z przodu. To już wywoływało chaos i było odbierane prowokacyjnie. Poza tym osobiście widziałem ludzi w kominiarkach biegających w tłumie z pałkami teleskopowymi. Od jednego z tych ludzi zażądaliśmy wylegitymowania się. Odmówił i w tym momencie jego koledzy, identycznie ubrani i uzbrojeni wyciągnęli go z naszej grupki. Co ciekawe ten człowiek nie zanegował, że jest policjantem. Ale nie chciał zdjąć kominiarki, ani się wylegitymować" - mówi wPolityce.pl poseł Górski. Krzysztof Bosak ze Stowarzyszenia "Marsz Niepodległości" mówił do zgromadzonych, że sam był świadkiem, jak przedstawiciel władz miasta naciskał na organizatora, by rozwiązać marsz już na samym jego początku, po tym, jak doszło do zamieszek w okolicach ronda Dmowskiego. "Dawno takiej absurdalnej rzeczy nie słyszałem" Według jednego z organizatorów marszu, prezesa Młodzieży Wszechpolskiej Roberta Winnickiego, do burd doszło, gdy pojawiło się kilku zamaskowanych ludzi, którzy nie chcieli się wylegitymować; to oni zaatakowali kordon policji. - Dawno takiej absurdalnej rzeczy nie słyszałem - powiedział już po marszu rzecznik komendanta głównego policji insp. Mariusz Sokołowski. - Nie sposób zgodzić się ze stwierdzeniem, jakoby policjanci mieliby atakować swoich kolegów i koleżanki. Oni woleliby, żeby ten dzień przebiegał spokojniej i woleliby spędzić go razem ze swoimi rodzinami, aniżeli być zmuszonym do interwencji wobec bandytów, którzy rzucali w nich kamieniami - powiedział Sokołowski. Jak relacjonował rzecznik KSP asp. Mariusz Mrozek, w pewnym momencie na czele Marszu Niepodległości zebrała się grupa chuliganów, którzy dążyli do wywołania zamieszek, byli agresywnie nastawieni do innych osób, w tym do policjantów. - Wbiegali w boczne uliczki, tam atakowali policjantów i tam dochodziło do starć - dodał. Poinformował, że w policja była zmuszona do użycia broni gładkolufowej i miotaczy gazu pieprzowego. Według szacunków służb porządkowych w Marszu Niepodległości uczestniczyło ok. 20 tys. osób. Byli wśród nich przedstawiciele Polonii, a także delegacje z zagranicy, m.in. z Węgier. W zamieszkach na ul. Marszałkowskiej rannych zostało 22 funkcjonariuszy, w tym policjantka, która została uderzona butelką w głowę. Do policjantów zabezpieczających demonstrację wezwano pogotowie, które udzieliło rannym pierwszej pomocy. Jak poinformowała rzeczniczka mazowieckiego urzędu wojewódzkiego Ivetta Biały, pogotowie interweniowało 16 razy, sześć osób trafiło do szpitali. Ucierpiał też dziennikarz TVP, któremu zniszczono sprzęt. Dzisiaj rano policja poinformowała, że do jednostek doprowadzono 176 osób.