Dariusz Jaroń, Interia: Jakie refleksje naszły pana po pierwszej turze wyborów? Krzysztof Daukszewicz: Nic takiego, żebym się miał na przykład chlastać z powodu wyników. Mamy demokrację, w związku z czym - za przeproszeniem - każdy może zostać prezydentem. Nie był pan zdziwiony? Sondaże zupełnie co innego pokazywały... - Oczywiście, że byłem. Chyba jak każdy. Sondaże wskazywały na zwycięstwo Komorowskiego i to z dość przyzwoitą przewagą. Okazało się inaczej. Jak się przesypia swoją kampanię wyborczą, to tak się dzieje, niestety. A propos spania. W pańskiej książce bardzo celnie ilustruje to Henryk Sawka. W tle łoże z baldachimem, a na pierwszym planie kamerdyner mówiący: "pan prezydent prosi, żeby go obudzić na drugą turę". - To jest rysunek w pewnym sensie proroczy. Teraz, jak już prezydent się obudził, będzie musiał nieźle polatać po kraju, żeby przekonać ludzi do siebie. Może wyrwać się ze snu i przekonać rozczarowanych wyborców? Kampania prezydenta przed pierwszą turą była wyjątkowo senna... - Szczerze mówiąc, ta kampania była żadna. Umówmy się, że nie za bardzo mogła być inna. Co ci biedni kandydaci na prezydenta mogą ludziom ofiarować? Praktycznie nic. Zawsze mogą naobiecywać. - Naobiecywać to mogą o Jezu i jeszcze trochę. Pan Duda naobiecywał, a pan Komorowski się chwalił. Ludziom takie chwalenie się zwisa. Ich właśnie interesuje to, żeby ktoś im naobiecywał złotych gór. Wtedy taki kandydat jest dla obywateli w porządku. Jak prezydent Wałęsa naobiecywał rozdać miliony, ludzie poszli na niego głosować. Prezydent Komorowski w swojej kampanii chodził i opowiadał "to zrobiłem, tamto zrobiłem", chociaż tak naprawdę nic nie zrobił, bo w Polsce to rząd ma władzę i coś robi, nie prezydent. Lubimy jak nam polityk coś obieca, ale czy nie mamy problemu z rozliczaniem tych obiecanek? Łatwo przejechać Polskę i mówić: podniosę wam pensje, dam zasiłki, załatwię problemy służby zdrowia i górnictwa... - Rzadko patrzymy na konsekwencje tych zapowiedzi. Na tym polega całe nieszczęście, że za słabo rozliczamy polityków z tego, co wciąż obiecują. Człowiek po wyborach żyje swoim życiem, zapomina o kampanii, trochę władza zaczyna ściemniać i gdzieś nam się te deklaracje zaczynają rozmydlać. Cztery czy pięć lat później sytuacja się powtarza. Weźmy JOW-y. Przecież ten temat się przewija od lat. Zawsze ktoś wyskakuje z tym pomysłem, sama Platforma Obywatelska startowała przecież z tym hasłem lata temu, później to upadło. Teraz przypomniał o tym Paweł Kukiz. Gdyby Platforma to załatwiła, być może nie byłoby dziś Kukiza, bo nie miałby z czym wystartować. Sądzi pan, że wyborcy postawili na Kukiza ze względu na JOW-y? - Duża część osób poszła na niego głosować, bo dość żarliwie o tym wszystkim mówił i nie wyglądał na człowieka zblazowanego władzą. Coś chciał osiągnąć, mówił o walce z systemem. Oczywiście to wszystko można między bajki włożyć, albo przynajmniej odłożyć na odległą perspektywę, jak się jest jednoosobową lokomotywą, bez zaplecza politycznego. Pamiętajmy, że kilka takich lokomotyw już przeżyliśmy. Był Janusz Palikot, Andrzej Lepper - podobne zjawiska. Bez ludzi, którzy pomogą stworzyć struktury nie da się budować państwa od początku. Przy następnych wyborach Kukiz może być w takich samych malinach, jak Palikot, który dziś może powoli pakować gadżety, które poprzynosił do Sejmu. Nieco lepiej niż Janusz Palikot - ale i tak fatalnie - wypadła kandydatka SLD. - Tu już w ogóle nie ma co komentować. Po tym wszystkim jeżeli SLD przekroczy próg wyborczy i dostanie się do parlamentu, będziemy mieli cud boski. Chyba, że stworzą w międzyczasie jakąś lewicową formacje, a takie chodzą słuchy. Siwiec i Kalisz przy tym mieszają. Zobaczymy, sam Miller tego nie udźwignie. Czytał pan książkę? Tak. - No to widział pan epitafium. Wydaje mi się, że przewodniczący Miller dokładnie przed takim dylematem w tej chwili stoi: Tu na cmentarzu stoi Leszek Miller i nie wie, czego chce - czy samemu się położyć, czy pogrzebać SLD. Część wyborców lewicy odpuściło sobie pierwszą turę wyborów. Prezydent Komorowski może ich do siebie przyciągnąć? - Część lewicowego elektoratu pójdzie głosować na Komorowskiego, tak jak część PSL-u. Natomiast ten elektorat Kukiza pewnie na Dudę zagłosuje. Bóg raczy wiedzieć, czym to się skończy. Równie dobrze może wygrać Komorowski, jak Duda. Co pan zapamięta z tych wyborów? - One są żadne. W poprzednich bili się ze sobą politycy, nazwijmy to z ekstraklasy: Jarosław Kaczyński z Bronisławem Komorowskim. Nie mówię, że było to ekscytujące, bo specjalnie nie podniecam się tym, co dzieje się w polityce, natomiast był to jakiś poziom rywalizacji. Duda zaskoczył? - Zaskoczył. Przecież zaczynał z pozycji mikro. Udało mu się wiele osiągnąć, dlatego w drugiej rundzie mamy emocje, jakich dotąd w tej kampanii nie było. Wszystko wcześniej było bezbarwne. Ten jeździł do górników, to ten do rolników. I gadali. Ten zrobi Polskę taką, ten taką... A ja wiem, że żaden z nich nic nie zrobi. Czym się mam podniecać? Jak dotąd bardziej się udało Dudzie czy nie udało Komorowskiemu? - Bardziej się udało Dudzie. Mało tego, sam Jarosław Kaczyński wygląda na osobę zdziwioną. Nie wiedział nawet, jak skomentować sukces swojego kandydata. Był lekko w szoku, że tak wysoko zaszedł. Może to strategia: nie wychyla się, dopóki nie będzie po wszystkim? - Być może to go nie przeraziło, ale dało do myślenia, bo przez przypadek Andrzej Duda może zostać przyszłą lokomotywą PiS-u, czego Jarosław Kaczyński mógł się nie spodziewać. Jarosław Kaczyński chce mieć swojego prezydenta, a za kilka miesięcy zdobyć realną władzę w kraju i zostać premierem. - Prawdopodobnie tak planował. Natomiast wątpię, żeby zakładał, że jego kandydat zajdzie aż tak wysoko. Kto to wie? Czy podczas tej kampanii kandydaci dostarczyli panu materiału na kolejne piosenki i publikacje satyryczne? - Jakieś notatki powstały, natomiast to nie była kampania moich marzeń. A słynne meneliki? Komentarze żuli mogły być ciekawsze od samej kampanii... - Wie pan, z menelami to jest tak: trzeba na takiego trafić, albo usłyszeć od kogoś gotową historię. Ostatnio miałem zderzenie z menelem w Grudziądzu. Miał ogromne sińce na oczach. Zbierał na ulicy na ulubiony środek nasenny, chciał żebym go wspomógł. Potrzebował 60 groszy. "Ja panu dam i dwa złote, ale jak mi pan powie, co się panu z tymi oczyma stało". A on na to: "Banalna historia. Niepotrzebnie powiedziałem żonie, że zupa była za słona". Odwrócił hasło, jakie od lat funkcjonuje. Wracając do wyborów: nie trafiłem na żadną historię z nimi związaną, w sprawach politycznych rzadko kiedy menele się wypowiadają. Czy to byłby wielki kłopot dla satyryka, wręcz koszmar zawodowy, gdyby się obudził jednego dnia i zobaczył, że rząd funkcjonuje normalnie, politycy wypowiadają się z sensem i troską o obywateli, do tego nie skaczą sobie do gardeł? - Nie, to nie byłby żaden koszmar zawodowy. To jest moje marzenie: na jawie i we śnie. Byłby pan bez pracy, ale za to szczęśliwy. - Nie byłbym bez pracy. Dlaczego? Mam mnóstwo pomysłów na spędzenie reszty życia. Mam 68 lat, swoje przeżyłem. Marzę, żeby mieć coraz więcej wolnego czasu, spędzać go na rybach u siebie w lesie, a nie zapierniczać od rana do nocy po Polsce. Mam parę pomysłów na sztuki, książki, wcale nie związane z polityką. - Nie martwię się o siebie, ale mam synów, córkę, wnuki. Chciałbym, żeby te moje wszystkie dzieci żyły w kraju, o którym pan przed chwilą powiedział, w którym się budzę, patrzę i wszystko działa normalnie, dzieci mają robotę, piękne perspektywy, politycy nie pieprzą głupot, tylko spełniają to, co obiecali. Bajeczka by była... Mógłbym wziąć wędki i nawet umrzeć na tej łódce.