Oczywiście, w dyskursie zdominowanym przez partyjne widzenie rzeczywistości komentarze skupiają się na kwestiach pobocznych i drugorzędnych. Z jednej strony politycznej barykady lecą więc zatrute strzały udowadniające, że PiS i prezydent nie chcą zmian, bo istotą ich działalności jest blokowanie, przeszkadzanie i wsadzanie kija w szprych. Z drugiej strony słyszymy, iż Tusk boi się wyborów, więc chce przenieść prawo wybierania na Zgromadzenie Narodowe, uszczuplając tym samym prawo obywateli do wyboru prezydenta. Mało kto skupia się na tym, że proponowane zmiany, a dokładniej jedna i fundamentalna, zmieniająca sposób wyboru Głowy Państwa, dotykają podstawowej słabości polskiej demokracji. Ustrój ustanowiony przez Konstytucję RP z roku 1997 jest bowiem nieudaną hybrydą dwóch systemów. Zasadniczo konstytucja ustanawia w Polsce system kanclerski. Bardzo silny premier, mogący dowolnie kształtować skład Rady Ministrów, jest zwornikiem całego systemu politycznego. Po zatwierdzeniu rządu przez Sejm premier może odwoływać i powoływać ministrów. Każdemu ministrowi może narzucić swoją wolę w dowolnej sprawie. I ma niemal monopol na podejmowanie strategicznych decyzji w skali państwa. Biorąc pod uwagę to, że zazwyczaj premier jest przywódcą sejmowej większości, to może on prawie wszystko. Prawie - zgodnie z reklamowym sloganem - czyni jednak wielką różnicę. Bo obok niego jest prezydent, który nie może prawie nic. Ale ma potężne narzędzie w postaci możliwości blokowania. Prezydent może nie podpisywać nominacji, może wetować ustawy, może blokować działania premiera na forum międzynarodowym. A jednocześnie ma niemal zerowe możliwości działań pozytywnych. Z wyjątkiem kilku ciał konstytucyjnych, do których może wysuwać część kandydatów, prezydent w swoich nominacjach jest ograniczony do kandydatur przedstawionych przez rząd. Prezydent może wprawdzie pojechać na dowolne spotkanie zagraniczne, ale cokolwiek zadeklaruje, to tę deklarację musi wykonać rząd (jeśli zechce). Ergo: Prezydent RP przez samą konstytucję jest usadowiony w roli wielkiego hamulcowego. Wielkiego, bo dysponuje mandatem społecznym niesłychanie silnym. W odróżnieniu od premiera, a nawet większości sejmowej, Prezydent RP może powiedzieć, że za nim głosowała większość obywateli. Na dodatek obywateli, którzy oddając swoje głosy w wyborach prezydenckich byli przekonani, że głosują na kogoś, kto będzie rządził Polską. Mamy więc kompletnie paranoiczną sytuację, w której mandat prezydenta nie pasuje do jego kompetencji. Jest bodaj jeszcze jeden tylko kraj w Europie o podobnym systemie. To Finlandia, gdzie wybierany w powszechnych wyborach prezydent jest zakładnikiem parlamentarnej większości. We Francji czy w USA prezydenci wybierani w wyborach powszechnych mają realną władzę, a we Włoszech czy w Niemczech prezydenci z kolei są wybierani przez połączone izby parlamentu, mają więc mandat słabszy od rządów. Mandat, mandat... - można wzruszyć ramionami i powiedzieć: "A kogo to obchodzi"? Ale to jest fundament demokracji. Władza pochodzi z nadania obywateli. I trzeba zdecydować, kto ma być tej władzy depozytariuszem. W przeciwnym wypadku powstaje konflikt, którego nie daje się racjonalnie rozwiązać. Nieszczęściem polskich konstytucji było to, że pisano je "dla" lub "przeciwko" konkretnym osobom. Konstytucja marcowa roku 1921 została napisana przeciwko Józefowi Piłsudskiemu, redukując władzę prezydenta do minimum. Z kolei w roku 1935 konstytucja kwietniowa została napisana dla Piłsudskiego, który jednak umarł, zostawiając absolutną władzę w rękach słabego Ignacego Mościckiego. Wreszcie konstytucja z roku 1997 została napisana przeciwko Lechowi Wałęsie, także ograniczając władzę prezydencką. Propozycja premiera, by uporządkować system prawny państwa, może się spotkać z zarzutem, że jest pisana dla premiera. Ale dobrze się stało, że podstawowe pytanie ustrojowe zostało postawione. Być może właściwym rozwiązaniem byłoby napisanie drugiego projektu, dokładnie odwrotnego, czyli systemu prezydenckiego, w kancelarii Lecha Kaczyńskiego i poddanie dwóch projektów pod referendum. W każdym razie system kanclersko-hamulcowy zdecydowanie się nie sprawdził. Mam natomiast poważne wątpliwości co do drugiego elementu projektu, czyli ograniczenia liczby posłów i senatorów. W każdej kadencji obserwujemy bowiem polityczną turystykę - zmiany przynależności partyjnej i klubowej posłów. Wtedy, gdy Sejm liczy 460 posłów secesja 2 lub 5 deputowanych nie zmienia geografii politycznej. Kiedy jest to parlament , na przykład, stuosobowy, to decyzja kilku posłów może doprowadzić do zmiany układu politycznego. Przekładając to na dzisiejszy skład parlamentu, mielibyśmy w Sejmie 45 posłów PO i 9 PSL. No i na przykład mamy taki kłopot jak afera hazardowa. Rządząca partia pozbywa się 2 czy 3 posłów i większość zaczyna się trzymać na jednym głosie. I teraz niech padnie propozycja głosowania pod nieobecność choćby premiera i 2 ministrów będących w Brukseli. Opozycja przegłosuje, co zechce. Krótko mówiąc, zmniejszenie składu parlamentu może okazać się groźne dla stabilności rządów. I dla rozwoju demokracji, bo od 20 lat Sejm jest szkołą demokratycznej elity politycznej. Zmniejszenie jego składu (a małe partie będą miały w najlepszym razie po kilku posłów) doprowadzi do dalszego zabetonowania sceny politycznej przez brak alternatywnych kandydatur dla obecnych deputowanych. Polska demokracja jest wciąż bardzo słaba. Jako społeczeństwo mamy nadmierną tolerancję dla zachowań autorytarnych, a z drugiej strony mamy bardzo słabą merytorycznie i moralnie klasę polityczną. Zmiany w konstytucji są potrzebne, a jeszcze bardziej jest potrzebna debata publiczna o istocie naszego ustroju. Dobrze więc, że premier zaproponował zmiany. I tylko trzeba mieć nadzieję, że nie skończy się to na wzajemnym okładaniu się przez politycznych harcowników. Jerzy Marek Nowakowski Zobacz również: Premier: Władza wykonawcza w rękach rządu