To reakcja na pytanie o publikację we wtorkowym "Super Expressie", który napisał, że jako marszałek Sejmu - przez pół roku pełnienia tej funkcji - przyznał sobie i swoim zastępcom 110 866 zł na nagrody. "SE" przypomina, że Dorn był marszałkiem od kwietnia do listopada ubiegłego roku i w tym okresie odbyło się jedynie 8 posiedzeń (ze względu na przerwę wakacyjną i skrócenie kadencji). , choć nie był już marszałkiem Sejmu. "SE" informuje, że wcześniej, przez półtora roku, gdy marszałkiem był Jurek, jemu samemu i jego zastępcom wypłacono w postaci premii 100 569 zł. - Nagrody w każdym zakładzie pracy są rzeczą normalną i chciałem poinformować, że do tej pory ta sprawa nie była przedmiotem żadnych rozgrywek politycznych - oświadczył na briefingu przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu. Jak dodał, zasady bywały na ogół takie, że nigdy marszałek sam sobie nagrody nie przyznawał. - To najczęściej jest robione w ten sposób, że któryś z wicemarszałków podpisuje odpowiedni dokument. To jest dobry zwyczaj, pozwalający również na utrzymanie pewnej kontroli. Czasami bywało to tak, że to podpisywał właśnie marszałek z przeciwległego jakby obozu politycznego albo szef Kancelarii Sejmu - mówił Komorowski. Jednocześnie przyznał, że jest zawsze problem z przyznawaniem nagród przy skróconych, niepełnych kadencjach, ale - jak zaznaczył - nie dotyczy to tylko marszałka i wicemarszałków Sejmu, ale także wielu ministrów czy urzędników państwowych. Marszałek powiedział, że on przyjął zasadę w odniesieniu do osób, które były wicemarszałkami, że pewna "zaniżona nagroda", została przyznana, a w odniesieniu do tych, którzy pełniły tę funkcję bardzo krótko, nagroda była zdecydowanie mniejsza. - Uważam, że to jest jakaś próba znalezienia równowagi, między naturalnym oczekiwaniem wszystkich, także pracowników, nie tylko wicemarszałków, a tym, że mamy do czynienia ze skróconą kadencją - ocenił Komorowski.