Łukasz Winczura, MWMedia: Kiedy ekscelencja postanowił się zmierzyć z własnym życiorysem? Czy na fali plotek, iż osoba księdza biskupa znajduje się w książce księdza Isakowicza-Zaleskiego czy też przy okazji spekulacji o awansie na metropolię warszawską? Bp Wiktor Skworc: Nie, to było dużo wcześniej. W tej chwili nie pamiętam dokładnie, kiedy. W każdym razie już miesiące temu. O plotkach nic nie wiem. To była moja odruchowa decyzja. Natychmiast podjąłem pewne działania, bo nie jestem człowiekiem, który chciałby cokolwiek zamiatać pod dywan. Jeśli jest sprawa, trzeba to brać za rogi, trzeba rozwiązać, trzeba ukazać, trzeba wyjaśnić. A jeśli są grzechy czy błędy, to trzeba przeprosić i trzeba się poprawić. I dlatego upoważniłem pana Grajewskiego do kwerendy, drugi list wysłałem do księdza arcybiskupa Damiana Zimonia z prośbą o stworzenie komisji do zbadania moich akt, bo nie chciałem przed tym uciekać, niczego ukrywać. Pamięta ksiądz swoje pierwsze spotkanie z SB? Wiadomo, że od pierwszego roku studiów seminaryjnych miał ksiądz założoną teczkę. Ale czy podczas klerykatu służby w jakiś sposób was nachodziły, inwigilowały, próbowały nawiązać kontakt? Tak, miałem teczkę, jak każdy kandydat do kapłaństwa. Mnie osobiście nie nachodzono, ale wiem, że w sąsiedztwie robiony był wywiad środowiskowy na temat mojej osoby. Potem, kiedy pracowałem na kopalni w ramach stażu pracy, to tam też za mną chodzono. Kierownictwo mnie poinformowało, że byli "smutni panowie" pytać o mnie i pewnie pisali jakiś raport do tej mojej teczki, ale nie wiem, co napisano. Ogólnie jednak w czasach seminaryjnych nie miałem osobistych kontaktów z pracownikami Służby Bezpieczeństwa. Nikt mnie nigdy nie nagabywał i niczego nie proponował. A pracując jako diakon czy później tuż po święceniach w NRD, w Dreźnie, nie czuł ksiądz oddechu służb wokół siebie? Być może, że mnie obserwowano, ale nie było bezpośrednich kontaktów. Nikt do mnie nie podchodził, nie wypytywał. Pamiętajmy, że akurat wtedy był to czas swoistego postępu, otwarcia granic między NRD a Polską. Wtedy do NRD mogliśmy wyjeżdżać na dowód osobisty. Ruch był zatem wówczas bardzo duży. Stopa gospodarcza w NRD była większa niż w Polsce, ludzie chętnie wyjeżdżali, była duża wymiana osobowa i towarowa. I w tym dużym ruchu jeden ksiądz, który przyjeżdżał do pracy duszpasterskiej, był tam niezauważany. I miałem relatywnie spokój, tym bardziej, że w samym Dreźnie mieszkałem na plebanii, byłem pod ochroną Kościoła, w NRD i w tamtym czasie uniknąłem jakichkolwiek kontaktów. Nie nachodziła mnie ani nasza bezpieka ani STASI. Patrząc na aparat represji państwa totalitarnego, gdzie było gorzej: u nas czy w NRD? Niewątpliwie sytuacja w NRD była dużo trudniejsza. Pamiętajmy, że Kościół w NRD był w dużo gorszej sytuacji, choćby z tego powodu, że był mniejszościowy. Na 14 milionów mieszkańców około miliona stanowili rozproszeni katolicy. Parafie były małe, więc była to sytuacja bardzo trudna. Na przykład rodzina katolicka zaangażowana w Kościół nie miała szans, żeby posłać dziecko na wyższe studia. Na wyższe studia szli tylko ci, którzy byli wysoko w hierarchii partyjnej. Awans społeczny był zupełnie zablokowany dla tych, którzy byli związani z Kościołem katolickim. Zresztą analogicznie było z rodzinami ewangelickimi, rodzinami pastorów ewangelickich. Tam ostrze reżimu było skierowane przeciwko Kościołom. Chociaż z drugiej strony - paradoksalnie - w NRD mogła działać Caritas, podczas gdy w Polsce było to zabronione. Ale to państwo działało na tyle racjonalnie, że wiedziało, iż tych najsłabszych społecznie, ubogich czy chorych można Kościołowi zostawić, bo lepiej to zrobią niż państwo.