Podał w wątpliwość, czy w przypadku S. została przeprowadzona autoryzacja - czyli sprawdzenie praktycznych umiejętności w miejscu pracy. Jeśli autoryzacja miała miejsce, to została przeprowadzona niewłaściwie - przekonywał adwokat. W czwartek przed Sądem Apelacyjnym w Katowicach trwa rozprawa odwoławcza dotycząca katastrofy kolejowej pod Szczekocinami, gdzie w marcu 2012 r. w wyniku czołowego zderzenia dwóch pociągów zginęło 16 osób, a ponad 150 zostało rannych. O nieumyślne sprowadzenie tej katastrofy prokuratura oskarżyła dyżurnych ruchu z posterunków kolejowych Starzyny - Andrzeja N. i Sprowa - Jolantę S., którzy skierowali jadące z naprzeciwka pociągi na jeden tor. Orzekający w I instancji częstochowski sąd skazał ich na 4 lata oraz 2,5 roku więzienia. Wyrok zaskarżył zarówno prokurator, obrona, jak i pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych. Po zreferowaniu wyroki z pierwszej instancji i złożonych apelacji sąd oddał głos stronom. Jako pierwszy głos zabrał obrońca Jolanty S. mec. Grzegorz Porębiński. Domaga się on uniewinnienia jego klientki lub uchylenia wyroku z I instancji i powtórzenia procesu. Adwokat w swoim wystąpieniu podkreślił, że S. została wprowadzona w błąd przez kolegę z posterunku w Starzynach - nie uprzedził jej o tym, że jadący z naprzeciwka pociąg wpuścił na tzw. sygnał zastępczy, zezwalający na jazdę w szczególnych sytuacjach. Taki sam sygnał dała wyprawianemu przez siebie pociągowi S., nie zdając sobie sprawy, że może popełnić błąd - przekonywał adwokat. W jego opinii S. nie miała wystarczającej wiedzy, by właściwie interpretować stan urządzeń, została źle przeszkolona. W opinii adwokata, to zaniechanie pracodawcy. Na proces szkolenia i stan kolejowej infrastruktury zwracał też uwagę obrońca N. - Witold Pospiech. Powiedział on, że w całej sprawie mówi się o odpowiedzialności wyłącznie dyżurnych ruchu, tymczasem katastrofie mogli zapobiec także członkowie załóg obu pociągów, którzy zginęli w tym wypadku. Odniósł się też do stanu zdrowia N., który po katastrofie kilkakrotnie trafiał do zakładu psychiatrycznego. "Ten człowiek od pięciu lat odbywa już karę. To nie jest już życie, tego człowieka już nie ma. Wnoszę o uniewinnienie, ten człowiek nie wiedział, co czyni (...) to było niezależne od niego" - zakończył mec. Pospiech. Ze stanowiskiem obrońców nie zgadzają się pełnomocnicy spółek kolejowych - oskarżycieli posiłkowych w procesie - którzy podkreślali, że na katastrofę złożyły się ludzie błędy. Przekonywali, że oboje dyżurni byli doświadczonymi i dobrze przeszkolonymi, znającymi procedury pracownikami, a sygnały z urządzeń nie mogły budzić żadnych wątpliwości - są m.in. właśnie po to, by alarmować o ludzkich błędach. "Rozumiem, że rolą obrońców jest mnożenie wątpliwości" - skomentował wystąpienia obrony jeden z pełnomocników. Do wypadku doszło 3 marca 2012 r. we wsi Chałupki k. Szczekocin - na zjeździe z Centralnej Magistrali Kolejowej w kierunku Krakowa. Zderzyły się pociągi TLK "Brzechwa" z Przemyśla do Warszawy i Interregio "Jan Matejko" relacji Warszawa-Kraków. Pociąg Warszawa-Kraków wjechał na tor, po którym z naprzeciwka jechał pociąg Przemyśl-Warszawa. Prokuratura zarzuciła dyżurnym nieumyślne sprowadzenie katastrofy kolejowej oraz poświadczenie nieprawdy w dokumentacji kolejowej - co do czasu zamknięcia torów po zderzeniu pociągów. Straty materialne po katastrofie oszacowano na 19 mln zł. Proces w I instancji trwał około roku. W lipcu 2016 r. Sąd Okręgowy w Częstochowie skazał Andrzeja N. na 4, a Jolantę S. z posterunku w Sprowie na 2,5 roku pozbawienia wolności. Uznał, że na tragedię złożyła się seria ludzkich błędów. Zgodnie ze zmodyfikowanym przez sąd I instancji opisem czynów Andrzeja N., mając informację o braku kontroli położenia zwrotnic, w nienależyty sposób sprawdził rozjazdy i nie zabezpieczył ich, potem dał zezwolenie na jazdę i skierował pociąg Warszawa-Kraków na niewłaściwy tor przeznaczony dla ruchu innego pociągu, a następnie zaniechał obserwacji przejazdu tego pociągu i jego sygnałów końcowych, a także obserwacji wskazań swego pulpitu. W rezultacie N. - według sądu - do końca był przekonany, że wyprawił pociąg po właściwym torze i w ten sposób wprowadzał też w błąd dyżurną Jolantę S. Jolancie S. sąd I instancji przypisał działanie i zaniechanie związane z podaniem zastępczego sygnału zezwalającego dla pociągu Przemyśl-Warszawa, bez wyjaśnienia przyczyn zajętości toru nr 1 i przy braku reakcji na niepojawienie się zajętości toru nr 2, a także niewykorzystanie funkcji "alarm" w systemie radiowym i brak innych działań - wobec podjętych wątpliwości, co do prawidłowości wyprawienia pociągu. Sąd wskazywał też m.in. na rolę drużyn trakcyjnych obu pociągów, które tuż przed katastrofą kontynuowały jazdę, mimo sygnałów do tego nieuprawniających. Maszyniści nie obserwowali też we właściwy sposób toru przed sobą; inaczej - co m.in. udowodnił przeprowadzony po katastrofie eksperyment procesowy - szybciej zauważyliby, że oba składy zmierzają do zderzenia. Postępowanie w tym zakresie zostało umorzone - załogi zginęły. Częstochowska prokuratura, która uważa kary orzeczone przez sąd okręgowy za zbyt łagodne, odwołała się od wyroku. Apelacje złożyły też pozostałe strony procesu. Przed sądem I instancji prokuratura żądała dla Andrzeja N. 8 lat więzienia, a dla Jolanty S. - 7 lat. Obrona domagała się uniewinnienia.