Maj 1945 roku. Nieprzerwaną palbę ręcznej broni, zagłuszaną od czasu do czasu wystrzałem "acht koma acht" ustawionego pod wiaduktem kolejowym na Brüderstrasse słychać bardzo wyraźnie. Rosjanie są już niedaleko. Nasyp kolei obwodowej stanowi co prawda mocną linię obrony, ale... Führer nie żyje, upadł już Berlin. Breslau jest samotnym bastionem, wyspą wśród sowieckiego morza. Deblokada miasta przez wojska Schörnera, o której mówiło się od początku oblężenia, nie jest chyba realna, bo gdyby miała być, to już by była. Czyli to koniec! Tak myślał funkcjonariusz NSDAP Blockleiter Karl Feike, patrząc na porozkładane na biurku papiery. Tylko myślał, bo Karl Hanke, gauleiter Niederschlesien, nie tolerował defetyzmu. I dobrze. Dyscyplina w takich warunkach jest konieczna. Mimo ciągle zacieśniającego się pierścienia sowieckich wojsk, mimo bombardowań i ostrzału artylerii w mieście nie było chaosu. Wszystko funkcjonowało. Każdy spełniał swój obowiązek, i żołnierz, i cywil, i Parteigenosse. Szczególnie Parteigenosse! Blockleiter Feike poczuł coś w rodzaju dumy, którą w następnej sekundzie przytłumiło zmartwienie i niepewność: nie było żadnych rozporządzeń na wypadek zajęcia jego rejonu przez Ruskich. - Co wtedy? Zniszczyć dokumenty? Nie wolno zniszczyć, odpowiadam za nie. Na okładce Wertmarkentasche der NSDAP kazali nawet nakleić ostrzeżenie, że teczka bonów jest własnością NSDAP, i jeśli w przypadku utraty znalazca nie odda jej właścicielowi, grozi mu minimum trzy miesiące Gefängnis. A za zniszczenie państwowej własności pewnie nie mniej niż rok więzienia. I jaki wstyd w rodzinie i wobec sąsiadów, i NSDAP Kameraden. Aż się wzdrygnął. Zostawić? To jeszcze gorzej niż zniszczyć. Zabrać ze sobą? A jak zostanę ranny i papiery rozsypią się po całej ulicy? Dokumenty muszą być zabezpieczone. Przecież co wieczór mam obowiązek chować je do stalowej kasy wmurowanej w ścianę i zamykać. A klucz brać ze sobą. - Trochę mi się tu narobiło bałaganu przez to ciągłe latanie do Luftschutzraumu podczas bombardowania - pomyślał, bo podczas bombardowania, gdy opuszczał pomieszczenie, dokumenty też musiały być zamknięte w kasie. - W pośpiechu zgarniałem je byle jak i wszystko się pomieszało. Teraz będę miał robotę. Bo dokumenty, to dokumenty. Ordnung muss sein! Usiadł przy biurku i wziął pierwszą z brzegu kartkę, "Operacja "Bartold"? Minęły dopiero cztery miesiące, a wydaje się jakby to było przed wiekami! Sowieci przełamali linię Wisły 13 stycznia, a my budowaliśmy wczesne linie oporu jesienią czterdziestego czwartego na linii Oleśnicy i Jelcza. Zerknął na datę zawiadomienia. No tak, jego własne pismo z 13 grudnia 1944 r. wzywało mieszkańców do pracy przy umocnieniach. - Nie pamiętam już tych zarządzeń, czas płynie tak szybko. Front stał ciągle na Wiśle, a w Breslau wszystkie kina były czynne. Wziął następną małą karteczkę. Małą, bo papieru było już brak, więc normalną maszynową kartkę A-4 ciął na cztery części i na takich karteczkach pisał. Znowu Luftschutz - ochrona przeciwlotnicza. Tych było najwięcej, bo mieszkańcy nie bardzo wierzyli w celowość różnych zarządzeń dotyczących bezpieczeństwa przed, w trakcie i po bombardowaniu. Przecież żadnego bombardowania wtedy jeszcze nie było, a tu ciągle ćwiczenia, próbne alarmy, zapamiętać w której piwnicy jest schron, posypać podłogę pomieszczenia wapnem, powiększyć malowane wapnem białe strzałki na ścianach budynków wskazujące wejście do Luftschutzkeller, w mieszkaniach wiadra z wodą, na każdym podeście klatki schodowej tyle i tyle piasku, tyle i tyle wody, w mieszkaniu w prawym rogu przy drzwiach Luftschutzpackung, a w nim blaszany talerz-kubek, jakaś manierka z wodą, jak zawyją syreny otworzyć wszystkie okna na oścież, mimo że oklejone paskami papieru. No zwariować przecież można. A ten Blockleiter albo nawet Zellenleiter z NSDAP ciągle sprawdzają i wysyłają upomnienia. Następna kartka: - zawiadomienie o ewakuacji zbędnej w twierdzy ludności cywilnej ze stycznia. Nie było pociągów. Poszli pieszo szosą na Kanth. To było straszne, mnóstwo ludzi zamarzło. I dzieci. No cóż, wojna. Więcej by zginęło, gdyby zostali w Breslau. Powinienem od razu sortować te dokumenty według dat - pomyślał, i wziął następny papierek z kwietnia 44. Przeczytał i uśmiechnął się. - Pamiętam, kazałem zgodnie z zaleceniami zgłaszać powierzchnię niezabrukowanych kawałów gruntu, na których można by uprawiać warzywa. I znowu Luftschutz! Plany poszczególnych domów na Neisserstraße i Ofenerstraße z piwnicami wytypowanymi na schrony dla lokatorów. Ile to było roboty, Mein Gott! Następna kartka: lista zakładów chronionych. - Ich pracowników nie wolno było angażować do innych zajęć, najważniejsze było to, co robili w pracy. Następna! Z osiemnastego stycznia tego roku. Dotyczy "Volkssturmu". Sporo moich kolegów wtedy powołano. Dalej bezmyślnie przerzucał stos papierków, nie próbując nawet poukładać ich chronologicznie. Było tego po prostu za dużo. Mieszanina dokumentów dotyczyła ostatnich paru miesięcy. Zniechęcony wpatrywał się w stos papierów i jeszcze raz te miesiące przeżywał. - Ruscy przyszli w zimie, a już wszystko kwitnie. Na działce nie byłem ani razu, chwasty pewnie wszystko zarosły, bo wiosna przyszła wcześnie w tym roku. A teraz na mojej działce w wychuchanym drewnianym domku Ruscy wódkę piją. Siedział, palił przydziałowego Juno i bezmyślnie wpatrywał to w zawalone papierami biurko, to w ścianę i czarną dziurę otwartej, pustej teraz służbowej kasy. Odpowiadał za dokumenty, a było polecenie żeby zabezpieczyć je przed zniszczeniem i przed Ruskimi. Tylko nikt nie powiedział jak? Jego rejon, ulice Neisserstraße i Ofenerstraße w dzielnicy Dürrgoy, którą po wojnie nazwą Tarnogaj, były już na Hauptkampflinie. Mieszkańcy ewakuowani ze strefy walk. - Moja praca się zakończyła. Trzeba coś zrobić z dokumentami. Przednia ścianka kasy z drzwiczkami była zagłębiona na parę centymetrów w ścianie, zawsze go to denerwowało, bo otwierając kasę nieostrożnie, za szybko, wykruszał tynk na krawędzi. Nagle dotarło do niego, że rozwiązanie jest, i to bardzo proste. - Zamurować! Zatynkować! To takie oczywiste. Że też nie wpadłem na to wcześniej. Schować dokumenty! Zamknąć kasę! Kawałek siatki Rabitza i tynk! Dokumenty zabezpieczone, dopełniony obowiązek Parteigenosse i Niemca. Rozluźniony sięgnął po papierosa. - Nie powinienem palić - pomyślał i potarł zapałkę. Potem, nie wyjmując papierosa z ust ściągnął z rękawa marynarki białą opaskę z napisem "NSDAP" i dwoma urzędowymi pieczęciami - oznakę jego władzy złożył, i starannie ułożył w kasie pancernej, byle jak pozgarniał papierzyska z blatu biurka i też włożył do kasy. Na wierzchu położył pęk kluczyków do szaf, w których trzymał druki i mniej ważne papiery. Zamknął, a klucz od kasy włożył do kieszeni. Wyszedł na korytarz. Kastry z wapnem stały wszędzie, bo ciągle trzeba było coś naprawiać. Nabrał trochę zaprawy do wiaderka, wrzucił kielnię i packę. Podłożył kawał szmaty żeby nie ubrudzić podłogi i obrzucił drzwiczki zaprawą. Zatarł i spojrzał zadowolony na swoje dzieło. Fertig! Nie było znać, że pod tynkiem coś jest. - No pewnie, że nie znać, w końcu to mój zawód. Jeszcze nie zapomniałem murarki. Jutro muszę się zameldować u Zellenleitera po nowe instrukcje. Na dzisiaj mam dość! Już noc. Wyszedł ze swego pokoju i znowu sięgnął do kieszeni po papierosa. - Nie powinienem palić - pomyślał, grzebiąc jednocześnie w pudełku zapałek. Pchnął wielkie drzwi i wyszedł na zewnątrz. Papierosa zapalił już na ulicy i zaciągnął się głęboko. Przystanął i popatrzył w czerwone od pożarów niebo. - Właściwie po co mi ten papieros, powietrze jest pełne dymu. Breslau płonie. Zmęczony jestem. Przecież mam już sześćdziesiąt pięć lat. Mam dość! Wszystkiego! Wojny, pracy, nerwów i strachu. Może lepiej niech się to wszystko już skończy. Wzdrygnął się, przestraszony własnymi myślami. Była ciepła majowa noc 1945 roku, jak wszystkie noce od początku kwietnia rozświetlona pożarami. Wyjątkowo tego wieczora było cicho. Ciężka sowiecka artyleria strzelająca spod Trebnitz milczała. Nad przyczajonym w tej ciszy miastem bezszelestnie, jak sowy, szybowały dwupłatowe "Nähmaschinen" i polowały na ludzi. Nawet na pojedynczych ludzi. Z wyłączonym silnikiem pojawiały się nad ulicą jak duch i sowieccy piloci wyrzucali z kabiny małe bombki, gdy zauważyli na dole jakiś ruch. Czasem w nocnej ciszy słychać było z nieba śmiech i rosyjskie słowa. Blockleiter Karl Feike usłyszał jeszcze rosyjski śmiech. - Śmieją się po niemiecku - pomyślał. I umarł. Tekst: Wojtek Stojak