"O największym sekrecie obecnej kampanii wyborczej dowiedziałem się w rozmowie z taksówkarzem. Otóż podczas spotkania Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim, tego, po którym wydano oficjalny komunikat, iż obaj politycy chcą przyspieszenia wyborów, przewodniczącemu PO pokazano, jakie są na niego kwity, i postrachem zmuszono do współpracy. Dlatego tak naprawdę robi, co może, żeby Kaczyńscy wygrali" - relacjonuje autor. Śmieszne? Zapewne, ale na miejscu polityków PO wcale bym się nie śmiał. Niezborność ich kampanii staje się tak wyraźna, że prości ludzie muszą ją sobie jakoś zracjonalizować. Ale mam też dla nich coś na pociechę - PiS, po bardzo dobrym starcie, też zaczyna się potykać o własne sznurowadła i popełniać coraz więcej głupich błędów. Błędy jednych i drugich mają przyczynę w zaniedbaniu elementarnej zasady marketingu politycznego - stwierdza Ziemkiewicz. Jego zdaniem bowiem, to, co wciąż wydaje się w Polsce stwierdzeniem odkrywczym, marketing polityczny nie polega na dobieraniu ładnych koszul i krawatów, wysyłaniu polityków do solarium oraz stawianiu ich na odpowiednim tle. To robota dla stylistów, będąca tylko dodatkiem do zadania podstawowego. Polega ono na określeniu grup docelowych i pozyskaniu w każdej z nich poparcia w taki sposób, żeby nie stracić poparcia pozostałych. Politycy mają zazwyczaj o swoich wyborcach słabe wyobrażenie, wyniesione ze spotkań, jakie odbywają. Z doświadczenia wiedzą, na co sala reaguje aplauzem, a co ją nudzi, i przemawiając do kamer, podświadomie robią to tak, jakby mieli przed sobą gości przybyłych do sali Miejskiego Ośrodka Kultury. Stosunkowo łatwo określić, co się ludziom spodoba - sztuka w tym, by poznać hierarchię ważności spraw i te mniej ważne oddzielić od tych, które rzeczywiście zadecydują o wyborze. To zadanie z pogranicza wieszczbiarstwa, bo sam wyborca nie zdaje sobie z tego sprawy - pisze publicysta. Tekst Rafała Ziemkiewicza - w dzisiejszym wydaniu "Rzeczpospolitej".