Jesteśmy 20. gospodarką świata. Tylko co z tego? [OPINIA]
W filmie opublikowanym przez Kancelarię Premiera z okazji drugiej rocznicy wyborów oglądamy podróżującego pociągiem mężczyznę, który czyta artykuł informujący, że Polska jest 20. gospodarką świata. To hasło wykorzystywane jest przez Donalda Tuska od kilku miesięcy i, jak sądzę, miało stać się symbolem jego trzeciego rządu. Okazuje się, że Polakom samo hasło jednak nie wystarczy.

Na początek warto wyjaśnić, co to właściwie oznacza, że Polska jest 20. gospodarką świata. Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego Polska wartość naszego PKB w tym roku przekroczy bilion dolarów, co rzeczywiście da nam miejsce w pierwszej dwudziestce, ponieważ minimalnie przeskoczymy w ten sposób Szwajcarię. Szwajcaria jest krajem czterokrotnie mniejszym, co oznacza, że nasz produkt krajowy brutto per capita jest mniej więcej cztery razy mniejszy.
To dobrze pokazuje, że podawana przez rząd informacja nie ma wielkiego wpływu na jakość życia społeczeństwa. W pierwszej dwudziestce są przecież Indie, Rosja i Meksyk, kraje wyjątkowo nieprzyjazne dla ogromnej części żyjących w nich ludzi. Z drugiej strony z pierwszej dziesiątki najnowszej edycji "Quality of Life Index" - pokazującej najlepsze kraje do życia - tylko Holandia znajduje się w dwudziestce największych gospodarek.
Skumulowany produkt krajowy więcej mówi o znaczeniu politycznym państwa, choć i tak jest to miernik o dyskusyjnej trafności. Czy zajmujący 76. miejsce Luksemburg jest naprawdę mniej istotnym politycznie państwem niż Dominikana czy Słowacja?
Gospodarka to nie Igrzyska Olimpijskie
20 lat temu, przed wejściem do Unii Europejskiej, byliśmy 25. gospodarką świata. Ten awans o pięć miejsc nie jest sam w sobie gamechangerem.
Oczywiście, lepiej wśród 20 największych gospodarek być niż nie być. To nie ulega wątpliwości. Jednak robienie z tego głównego punktu narracji obecnego rządu jest niepokojące, i to z kilku powodów.
Gospodarka to nie zawody, w których jedno kryterium decyduje o wygranej. Wręcz przeciwnie, mamy do czynienia ze złożonym mechanizmem, który wymaga subtelności, a tej rządzącym wyjątkowo brakuje.
Nic dziwnego, że sięgają po populistyczne hasło, które głosił Edward Gierek, również znany z ekonomicznej toporności. Takie myślenie o gospodarce kojarzy się zresztą jeszcze gorzej - od wielu lat bycie największą gospodarką świata jest marzeniem Chin, dyktatury łączącej najmroczniejsze ekonomiczne aspekty kapitalizmu i komunizmu.
W każdym z tych przypadków ekonomiczne cele zaspokoić mają ambicje polityków, a nie potrzeby społeczeństwa. To całkowite postawienie na głowie tego, czym jest zarządzanie państwem.
Żeby lepiej to zrozumieć, warto przyjrzeć się temu, czym właściwie jest produkt krajowy brutto. Mówiąc najprościej, to suma produkcji dóbr i usług w określonym czasie i miejsce, w tym przypadku w ciągu roku w poszczególnych krajach.
Krótka historia PKB
Jednym z twórców tego miernika był Simon Kuznets, amerykański ekonomista urodzony w Rosji. Kuznets obliczył produkt krajowy po to, aby sprawdzić, jak gospodarka Stanów Zjednoczonych radzi sobie po wielkim kryzysie ekonomicznym na przełomie lat 20. i 30.
Celem była więc wyłącznie weryfikacja zasobów, a nie określenie tego, jak żyje się ludziom. I to nie tak, że krytykuje się to wyłącznie z dzisiejszej perspektywy. O tym, że PKB nie może służyć do określenia dobrobytu, wiele razy mówił… Simon Kuznets, który najwyraźniej doskonale wiedział, że politycy chętnie sięgną po jego miernik do własnych celów.
Produkt krajowy w żaden sposób nie mierzy rozkładu dochodów - zdecydowana większość majątku społeczeństwa może znajdować się w rękach jednej grupy (tak jest przecież w Rosji, Indiach czy Chinach), a w żaden sposób nie będzie to widoczne w PKB. Podobnie jest zresztą ze wzrostem gospodarczym - bogacenie się określonej grupy przy zastoju pozostałych widoczne będzie jako zmiana dla całości.
Nieco bardziej adekwatne jest podawanie PKB per capita, a więc produktu krajowego przeliczanego na jednego mieszkańca. W tym przypadku polski rząd także lubi chwalić się prognozą Międzynarodowego Funduszu Walutowego, według którego w tym roku awansujemy na 38. miejsce i wyprzedzimy Japonię.
Jednak politycy zapominają dodać, że mówimy wyłącznie o PKB z parytetem siły nabywczej, a więc uwzględniającym różnice w poziomach cen w poszczególnych krajach. Sęk w tym, że ten parametr jest wyjątkowo kontrowersyjny (między innymi przez to, że koszyk cen aktualizowany jest rzadko i nie uwzględnia różnic w jakości dóbr), a w przypadku PKB nominalnego wciąż do Japonii sporo tracimy. Podobnie zresztą jak do Litwy, Estonii, Czech, Słowenii czy Finlandii. Ta ostatnia jest od polski dwa razy bogatsza.
Tak jak jednak nie należy się PKB za bardzo chwalić, tak nie warto się też nim nadmiernie przejmować. Produkt krajowy nie uwzględnia wielu czynników - źródła produkcji nie są w żaden sposób zróżnicowane, gospodarka nieformalna jest niewliczana, a koszty środowiskowe nie mają znaczenia. Ten ostatni punkt może być zresztą podpowiedzią dla polskich polityków.
Gdyby któryś z kolejnych rządów zdecydował się sprzedać wszystkie nasze złoża naturalne, na krótki czas moglibyśmy awansować nawet do pierwszej dziesiątki gospodarek świata. To by dopiero brzmiało w spocie, prawda?
Trafne pytanie do premiera
Kłopot w tym, że podejście obecnego rządu do gospodarki wcale nie jest śmieszne. Chwytliwe hasełka mają przykryć realne problemy - takie jak chociażby tragiczna sytuacja budżetowa, a także sytuacja niektórych grup społecznych.
Trudno się dziwić, że wiele osób nie rozumie, jak to możliwe, że rządzący opowiadają o gospodarczej potędze, a jednocześnie wielu osobom po prostu trudno się żyje. Podczas spotkania z Donaldem Tuskiem w ubiegłym tygodniu trafnie podsumowała to jedna z osób zdających premierowi pytania: "Wiele razy pan powtórzył, że Polska jest 20. gospodarką na świecie. Jak to jest, że w 20. gospodarce na świecie nie starcza do pierwszego?".
Odpowiedź jest niestety dość prosta: opowiadanie o 20. gospodarce świata jest wyłącznie propagandą, ponieważ rząd nie potrafi znaleźć odpowiedzi na wiele prawdziwych wyzwań, a co jeszcze gorsze - nie ma nawet odwagi, żeby wskazać, co naprawdę jest tym wyzwaniem.
Przewrotnie pokazują to niedawne słowa Dariusza Klimczaka, ministra infrastruktury, który na propozycję posłów, żeby restauracje obligatoryjnie oferowały klientom darmową wodę, stwierdził, że "to nie jest jeszcze ten czas".
Najwyraźniej musimy poczekać aż będziemy co najmniej 19. gospodarką.
Jan Radomski














