"Zamówiliśmy wam pogodę taktyczną" - tymi słowami w niedzielę rano powitano nas na poligonie 1. Warszawskiej Brygady Pancernej. Było pochmurnie, zimno, popadywał śnieg, ale jak powiedziałby klasyk - "najgorszy był wiater", który wściekle zacinał w twarz. Na placu stało około 500 osób, które zapisały się na szkolenie. A chętnych było znacznie więcej - do jednostki wpłynęło prawie tysiąc zgłoszeń. Pierwsi uczestnicy pojawili się przed bramą już po godz. 6 rano. Kolejno czekało nas - podpis na liście, zostawienie niezbędnych formularzy, odebranie przydziału do grupy i przeszukanie. Po około 10 minutach części papierkowej, z oznaczeniem D6 na dłoni, zapakowałam się do wojskowej ciężarówki. Już tam było widać, że proporcje płci będą rozkładały się zupełnie inaczej niż na poprzednim szkoleniu, w którym brałam udział - spośród 24 osób na pace ciężarówki byłam jedyną kobietą, a później w dziesięcioosobowej grupie były nas tylko dwie. "I want to see your war face!" Na szkoleniu od samego początku dało się zauważyć obecność naszych sojuszników z NATO: byli żołnierze ze Stanów Zjednoczonych, Chorwacji i Rumunii. Ale uwagę wszystkich przykuwał przede wszystkim rozstawiony na placu sprzęt. - Na wystawie statycznej dysponujemy nie tylko zasadniczym sprzętem 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, czyli czołgami Leopard w wersji 2A5 i 2PL oraz pojazdem MRAP, ale także sprzętem wojsk sojuszniczych m.in. - amerykańskim czołgiem Abrams, wozem opancerzonym Bradley, chorwacką armatohaubicą Panzer 2000 oraz rumuńskim Gepardem - powiedział por. Jacek Piotrowski, rzecznik prasowy jednostki. Na czołgi moja grupa musiała jednak trochę zaczekać. Zaczęliśmy od nauki walki wręcz, którą prowadzili Amerykanie. Na rozgrzewkę instruktor krzyknął: "I want to see your war face!" ("chcę zobaczyć wasze wojenne miny!"), a grupa wydała kilka bojowych okrzyków przeplatanych salwami śmiechu. Po nauce podstawowych ciosów poszliśmy składać i rozkładać broń. Tu również obok polskich sprzętów swoją broń prezentowali goście z USA. Wspomniałam już, że w mojej grupie większość stanowili mężczyźni, ale nie pisałam wam jeszcze, że prawie wszyscy zdawali się być specjalistami od wojska i militariów. Rozłożenie i złożenie broni? Bez problemu. Pytania o czołgi? Tak szczegółowe, że czasami nie miałam pojęcia, o czym rozmawiają z żołnierzami, którzy pokazywali sprzęt. Kiedy pytałam ludzi z grupy, czy mają doświadczenia wojskowe, usłyszałam, że nie, to po prostu ich wielka pasja, a część dopiero planuje rozpocząć karierę w mundurze. Oczywiście były też osoby takie jak ja - cywile (niektórzy naprawdę młodzi - 17- i 18-latkowie), którzy chcieli nauczyć się czegoś nowego i zobaczyć, jak wygląda na co dzień służba wojskowa. Wszystkich łączyło z pewnością jedno - duża determinacja, by pojawić się w niedzielę na poligonie. I nie chodzi tylko o chęć do ćwiczeń mimo kiepskiej pogody (po paru godzinach zaczęła się poprawiać), ale też często o długie, nocne podróże z Gdańska czy Opola, by stawić się wczesnym rankiem na szkoleniu w Warszawie. Survival i przerwa... na kolejne zadanie Na część survivalową poszliśmy do lasu. Tam instruktorzy pokazywali, jak zbudować szałas, rozpalić ognisko, uzdatnić wodę do picia i wyznaczyć kierunek północny nie tylko za pomocą kompasu, ale np. używając zegarka. Kiedy słuchaliśmy o tym, jak zorganizować sobie schronienie w lesie, nagle zrobiło się spore zamieszanie. Ludzie zaczęli się rozglądać, szeptać i pospiesznie wyciągać telefony. Okazało się, że dołączyli do nas właśnie premier Mateusz Morawiecki i szef MON Mariusz Błaszczak oraz gen. bryg. Arkadiusz Szkutnik, dowódca 18. Dywizji Zmechanizowanej, a z nimi kamery i fotoreporterzy. Minęło dobrych kilka minut, zanim w grupie opadły emocje i uczestnicy wrócili do wykładu instruktora. Przed godz. 12 zarządzono przerwę... na kolejne zadanie. Po odebraniu swojej racji żywieniowej poszliśmy do namiotów na posiłek. Tam mieliśmy podgrzać sobie jedzenie bez użycia ognia, według instrukcji, którą znaleźliśmy w paczce. Dwie gwiazdy Później zaliczaliśmy kolejne zadania - pierwszą pomoc, strzelanie na torze przeszkód, okopy... W końcu dotarliśmy do punktu, na który czekałam najbardziej - czołgi. Choć sprzętu było dużo więcej, to całe show skradły Abrams i Leopardy. Amerykanie z dużym zaangażowaniem opowiadali nam o Abramsach, które wkrótce trafią na wyposażenie polskiej armii. Z kolei polscy instruktorzy mówili o możliwościach bojowych niemieckich czołgów Leopard, którymi Polska nie tylko dysponuje, ale w ostatnim czasie wysyła także do Ukrainy. Po poprzednim szkoleniu pisałam, że broń przeciwlotnicza jest naprawdę ciężka. No cóż, nie miałam jeszcze wtedy pojęcia, że naprawdę ciężka to jest amunicja do czołgów Leopard. - To chyba waży z tonę! - Bez przesady, tylko 28,8 kg - powiedział instruktor, kiedy walczyłam, by podnieść pocisk. Oczywiście wszyscy (i ja również) robili sobie zdjęcia z amunicją (treningową rzecz jasna), a wyglądało to dość zabawnie. Ludzie wymieniali się w ekspresowym tempie, bo ciężar pocisku bez problemu wygrał z instagramowymi ambicjami pokazania korzystanego profilu, czy najlepszej miny. A siły musiało przecież wystarczyć jeszcze na załadowanie amunicji do czołgu, co przy tej wadze nie było wcale łatwe. Zdecydowanie przyjemniejszą częścią była możliwość wejścia do środka Leoparda. Chociaż chętnych nie brakowało, to doświadczenia uczestników były różne - jedni bez problemu poradzili sobie z zadaniem, które wymagało pewnej sprawności fizycznej, innym - szczególnie starszym i niższym - wejść i wyjść pomagali (czasami dosłownie wyciągali ich) żołnierze. Znaki, komendy i meldunek Szkolenie zakończyliśmy nauką taktyki. W kamizelkach, hełmach i z "bronią" uczyliśmy się znaków i komend, którymi posługują się żołnierze podczas przemieszczania się oraz kontaktu z wrogiem. Instruktorzy pokazywali nam także, jak odpowiednio trzymać broń w postawie stojącej, klęczącej i leżącej. Odegraliśmy również scenariusz, w którym grupa została zaatakowana i po ostrzale musi się wycofać. Kiedy już dobiegliśmy do bezpiecznego miejsca, zdawaliśmy wcześniej ustalony meldunek: "Jeden! Cała! Wszystko!" - został mi jeden magazynek, jestem cała (nie odniosłam ran), mam wszystko (nie zgubiłam w czasie ucieczki swojego wyposażenia). Podobny meldunek mogę złożyć także po całym szkoleniu "Trenuj z NATO". Jeden - certyfikat, który dostałam za udział w wydarzeniu. Cała - na szczęście ani mi, ani nikomu z mojej grupy nie przytrafiła się żadna, nawet najmniejsza kontuzja. Wszystko - a nawet więcej niż wszystko, bo ze szkolenia wychodzę bogatsza - o doświadczenia, wiedzę i miłe wspomnienia. Zadowolone z projektu jest również samo wojsko. Jak powiedział por. Jacek Piotrowski, rzecznik 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, przygotowanie takiego wydarzenia to duże wyzwanie dla jednostki, ale uśmiechy uczestników wynagradzają wszystko. PS. Oczywiście na koniec wydarzenia nie mogło zabraknąć żołnierskiej grochówki, a także ogniska z kiełbaskami.