Marta Mariańska mieszka kilkanaście metrów od Odry, w Gostchorzu pod Krosnem Odrzańskim (woj. lubuskie). Spacery nad rzeką to jej codzienny rytuał. - Ten widok pięknie rozkwitającej przyrody, ptaków i ryb, był dla mnie kojący. Taki mój azyl - mówi Interii. Wszystko zmieniło się w piątek 5 sierpnia. - Wtedy już było coś nie tak. Woda była podniesiona około 30 centymetrów, była okropnie spiętrzona i brudna, nigdy nie widziałam takiej Odry. Następnego dnia woda opadła, ale na brzegu i wysepkach leżały małe padnięte ryby - relacjonuje Marta. - W poniedziałek po wejściu do portu nogi mi się ugięły. Zobaczyłam niezliczone martwe ryby na brzegu, a także w nurcie rzeki. Dwa dni chodziłam i płakałam z bezradności - wyznaje. Wspomina, że na miejsce przychodzili też inni mieszkańcy. - Bardzo to przeżywaliśmy. I zastanawialiśmy się, z jakiego powodu to się dzieje i dlaczego nikt z tym nic nie robi - dodaje. Po kilku dniach na miejsce dotarły służby, straż rybacka i koła rybackie. - Podeszłam do nich i spytałam, czy można pomóc. Wiedziałam, że trzeba to jak najszybciej zebrać. Przecież gnijące ryby w taki upał to widmo kolejnej katastrofy. Mieszkańcy zebrali się i dołączyliśmy do działających już na rzece ludzi. W jeden dzień tylko z kawałka w naszej miejscowości zebrane zostały trzy tony ryby - opowiada. "Nie nadążaliśmy ich wkładać do worków" Marta jest też druhną OSP Gostchorze. - Popłynęliśmy łodzią z jednym z wolontariuszy. Wysadził nas na główce (konstrukcja chroniąca brzeg przed rwącym nurtem - przyp. red.) i mieliśmy kierować się w dół Odry. Chodziliśmy brzegiem i zbieraliśmy padnięte ryby do worków, odstawialiśmy je na główkę, ktoś podpływał łodzią i to zabierał na brzeg - relacjonuje. - Były tego ogromne ilości. Gdy doszliśmy do 510. odcinka, zobaczyliśmy setki kilogramów ryby w jednym miejscu. - Było tego tak dużo, że nie nadążaliśmy ich wkładać do worków, ciągle wypływały nowe - dodaje Marta. - W kolejnych dniach wkroczyło wojsko i inne służby i my, zwykli mieszkańcy, zostaliśmy odsunięci od działań. Weszło też rozporządzenie o zakazie zbliżania się do rzeki, więc mogliśmy patrzeć tylko z boku - podkreśla nasza rozmówczyni. Widziała, że na miejscu pracowało nie tylko wojsko i straż, ale i burmistrz Krosna Odrzańskiego. Mimo prężnego działania służb i lokalnych władz, martwych ryb ciągle przybywało. - One się rozkładały. Smród był taki, że nie da się tego opisać. Zapytałam burmistrza, czy możemy jednak jeszcze pomóc. Dostałam odpowiedź, że jeśli zbiorę chętnych, to on bierze za nas odpowiedzialność i zabieramy się do pracy. I tak po godzinie staliśmy już grupą ludzi odpowiednio zabezpieczeni i wraz z burmistrzem przystąpiliśmy znów do sprzątania - mówi Marta. "Nie ma tam życia" Pytana, czy nie bała się o swoje zdrowie, odpowiada: - Oczywiście, że były obawy, bo przecież nie wiadomo, z czym mamy do czynienia. Są jednak sprawy ważne i ważniejsze. Trzeba było to sprzątnąć. Fizycznie czułam się dobrze, trzymała mnie adrenalina i chęć pomocy. - Psychicznie było fatalnie. Nie spałam w nocy. Musiałam odciąć się od internetu i mediów, bo spekulacje tylko pogarszały mój stan - przyznaje. I dodaje, że wciąż przy każdym spacerze w okolicach Odry "pęka jej serce". Jak mówi, teraz w jej miasteczku jest nieco lepiej i nie ma już tylu martwych ryb. Wyjechała w środę z Gostchorza, jest teraz 600 kilometrów od domu. - Ciągle myślę, co się dzieje nad Odrą, czy ona da sobie radę. W niej nie ma już życia. "Woda jak kakao" Mariusz jest wędkarzem, mieszka w Słubicach (woj. lubuskie) 100 metrów od Odry. Przyznaje, że jest bardzo przejęty sytuacją. - Codziennie przez tydzień jeździłem nad Odrę, chciałem zobaczyć, jak to wygląda naprawdę. I zobaczyłem. Pierwsze dwa dni płakaliśmy. Nad tą Odrą po prostu łzy ciekły. Ciężko było, bardzo - opowiada. - Ja takiego czegoś w życiu nie widziałem - mówi łamiącym się głosem. - Ta rzeka, mimo że już jest niemal wysprzątana, dalej wygląda bardzo źle. Jeszcze miesiąc temu jak się brodziło w dłuższych gumowcach to na metr widoczność była. Dzisiaj to jest kakao - stwierdza Mariusz. I dodaje, że gdy idzie nad rzekę, nadal spotyka w wodzie i na brzegu rozkładające się, rozpadające ryby. Smród, jak mówi, wieczorami bywa nie do zniesienia. - O godzinie 22-23 śmierdzi okropnie - wskazuje. - Zanim doszło do tej tragedii w mojej okolicy życie nad Odrą wróciło. Pierwszy raz od wielu lat wróciły spływy kajakowe, ludzie kąpali się w rzece. Korzystali z niej. Było jak za moich dziecięcych czasów, a mam 47 lat. Niestety wszystko się skończyło. Wszystko jest zniszczone - mówi Mariusz. Wędka lekarstwem na wszystko Mariusz jest wędkarzem od 30 lat. Wędkarstwo to w jego rodzinie hobby przekazywane z pokolenia na pokolenie. Pasją zaraził się od ojca, a teraz wędkarstwa nauczył też swojego syna. - Ciężko mi o tym mówić. Dla mnie to było lekarstwo na wszystko. Coś nie wychodziło, czymś się przejmowałem, to szło się na ryby i wracało zresetowanym - relacjonuje. - My i moi koledzy te ryby wypuszczamy, raz zabrałem rybę do domu - podkreśla. - Jak ja zobaczyłem, jakie martwe ryby wypłynęły z Odry, byłem zrozpaczony. Jak ktoś by mi powiedział miesiąc temu, że złapał u nas 70-centymetrową brzanę, czy ponad metrowego amura, to zastanowiłbym się, czy mu uwierzyć. A teraz takie ryby padły. Sandacze po metr, szczupaki metrowe. To jest ciężki widok - załamuje się. I dodaje: - Potężna szkoda, nie do opisania. - Może za 10-15 lat Odra wróci do poprzedniego stanu. Nie wcześniej. I może młodzi wędkarze jeszcze pójdą tam na ryby, ale co mają zrobić emeryci? Oni są załamani. Dla nich to jest już koniec - komentuje. Przyznaje też, że cieszy się z jednego: że sprawa nie cichnie. - My myśleliśmy, że nikt tego nie ruszy. W pierwszych dniach nikogo u nas nie było, nikt nie reagował - podkreśla. Po naszej rozmowie Mariusz ruszył nad Odrę. Wysłał nam zdjęcie porzuconych ubrań i rękawic ze sprzątania. Znalazł też martwe ryby. "Woda błyszczała od srebrnych łusek unoszących się ryb" Ela i jej mąż mieszkają w Gryfinie (woj. zachodniopomorskie). - Mąż jest zapalonym wędkarzem, ja też. Działamy w Przystani Polskiego Związku Wędkarskiego "Delfinek" w Gryfinie. Siłą rzeczy jesteśmy nad Odrą codziennie - mówi kobieta. - W naszym mieście wszystko zaczęło się w sobotę 13 sierpnia. Usłyszeliśmy, że pojawiają się w Odrze śnięte ryby - opowiada Ela. Jej mąż powiedział: - Przepłyniemy się i zobaczymy, jak to wygląda w rzeczywistości. - Wsiedliśmy na łódkę. Na początku nie było tak źle, nasza przystań jest na Ciepłym Kanale i nie było nic widać. Płynąc w stronę Widuchowej, czyli oddalając się od ujścia Ciepłego Kanału, widzieliśmy już dużo ryb przy brzegu. Im dalej, tym więcej ich było. Woda błyszczała od srebrnych łusek unoszących się ryb, jakby słońce się od niej odbijało. - Czułam bezsilność. Płakałam - przyznaje, a jej głos załamuje się. Gdy zaczęli dopływać do miejsca z kulminacyjnego, z setkami martwych ryb, zalana łzami powiedziała mężowi: - Zawracaj, wystarczy. "Żywych ryb prawie nie ma" Ela podkreśla: - Chcielibyśmy coś zrobić, jakoś pomóc, ale nie wiemy jak. Pojawił się pomysł, aby te żywe ryby ratować, odławiać i przenosić do jeziorka, ale jest przecież zakaz. Najgorsze jest to, że nikt nam nic nie mówi. To nie może być przyducha, my widzieliśmy ją nie raz. Nie wiemy, czy to powstało, bo były spuszczone ścieki i to się nie rozwodniło, czy to jakaś trucizna. Strach ruszać te ryby, żeby nie zakazić innego środowiska - stwierdza nasza rozmówczyni. - Znajomi wypłynęli z echosondami sprawdzić, czy w Odrze są jeszcze żywe ryby. Prawie ich nie ma - mówi Ela. Wskazuje, że martwych ryb z dnia na dzień było coraz więcej. - Teraz, dziś, Ciepły Kanał i okolice naszej przystani też są zanieczyszczone. Na brzeg już wypływają pojedyncze martwe ryby. Służby sprzątają Odrę, straż pożarna koło mostu ustawiła zapory i na bieżąco działają. Ale my też nastawiamy się już na sprzątanie przystani. Dostaliśmy informację od prezesa związku, że dostarczy nam pojemniki, worki i wszelkie środki ochrony, abyśmy mogli to zrobić. Później oni to od nas będą odbierać - wyjaśnia. Mieszkańcy kupują baniaki z wodą - Mieszkańcy nie czują się bezpiecznie - mówi Ela. - Wszyscy pocztą pantoflową podają sobie informacje, przesyłają zdjęcia. Ludzie zaczynają kupować wodę w pięciolitrowych baniakach. Boją się, że coś się stanie z tą, która płynie w kranach. Nawet z sąsiednich miejscowości zaczynają przyjeżdżać, bo ponoć u nich w sklepach już tej dużej wody zaczyna brakować - opowiada kobieta. Przyznaje, że kilka tygodni wstecz widząc, co się dzieje z Odrą, wiedziała, że zanieczyszczenie może dojść do innych miejscowości. - Współczułam tym ludziom, ale dopiero jak zobaczyłam na własne oczy, jak to wygląda, zrozumiałam, z czym oni się mierzyli i z czym mierzymy się teraz my. To trzeba po prostu zobaczyć. To jest nie do pomyślenia, że coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć, na taką skalę - komentuje kobieta. I zapewnia, że mieszkańcy nadodrzańskich miejscowości robią wszystko, aby o sprawie było głośno. Nie chcą dopuścić do tego, by ucichła. - Cały czas chcemy o tym mówić, pokazujemy zdjęcia, filmy. Jeśli ludzie o tym nagle zapomną, to będzie dla nas katastrofa. Nie wiem, jak my wtedy mamy dalej żyć - podsumowuje.