Maciej Pałahicki: Kiedy doszliście do Tomka, było coś, co was zaskoczyło w jego wyposażeniu czy ułożeniu ciała? Jacek Berbeka: - Muszę powiedzieć, że zarówno ja, jak i Jacek zdziwiliśmy się, delikatnie mówiąc, jak zobaczyliśmy raki Tomka. Ja nie wierzyłem, po prostu nie wierzyłem, w to, co widzę. Tomek miał dwa modele raków połączonych ze sobą. To był stary Grivel, a z tyłu... najpierw myślałem, że to są stare Campy, które miały kompletnie, ale to całkowicie starte zęby. Okazało się, że to są raki do ski-alpinizmu, aluminiowe. Te raki miały całkowicie starty tył... - Rodzice Tomka przekazali mi maila, który Tomek wysłał z bazy, podczas wyprawy, do domu. Okazało się, że już miesiąc wcześniej te raki mu trzy razy spadały, a w czasie zejścia złamał mu się łącznik i Tomek, nie wiem dlaczego, w takim sprzęcie został wypuszczony na atak szczytowy. Z tyłu autentycznie wszystkie zęby starte, łącznik wymieniony ale góra połączona dwójką, czy trójką "repa" z butem. Ten rak wisiał mu na lewej nodze, po prostu mu spadł. Ponownie już mu spadł i to spowodowało, że Tomek się zatrzymał. Nie mógł już iść dalej. Był w pionie, w takim kominku kilkumetrowym i ten rak spadł mu niestety właśnie w tym miejscu. Tomek wisiał na "małpie". Nie wiem czy ósemkę wypiął, ale wisiał na "małpie", bez tego raka i to uniemożliwiło mu dalsze schodzenie. - Jeżeli w pobliżu byłyby inne osoby, które by mu zapięły ten rak i pomogły, to wydaje mi się, że możliwe było zejście do 7800 m, a potem jest już bardzo łatwy teren. Czekan Tomka był wbity po rękojeść, więc było miękko tej nocy. Z tego, czego dowiedzieliśmy się po zdobyciu szczytu i po tragedii, to oni mieli temperaturę minus 27 stopni i bezwietrzną pogodę. Wielokrotnie oglądaliśmy to z Jackiem. Te informacje i film ze szczytu. Rzeczywiście, pogoda bezwietrzna i świetna temperatura. Tomka po prostu zatrzymał ten rak, który mu kolejny raz spadł. Nie rozumiemy tego, dlaczego taki sprzęt był używany. Tomek napisał, że wszystkie zęby mu się w tych rakach starły już na samym początku i dalej się w tych rakach wspinał. Zapewniano nas, że oni mieli najlepszy sprzęt. Nawet komisja pisała w raporcie, że "ekwipunek uczestników spełniał najwyższe standardy światowe, również sprzęt wspinaczkowy był wysokiej jakości i nie sprawiła problemów uczestnikom", a okazuje się, że był zupełnie inaczej. - Camp aluminiowy to jest sprzęt do ski-alpinizmu najwyższej jakości, tylko że nie nadaje się do tej dyscypliny. Ski-alpinizm na śniegu jest zupełnie czym innym niż zimowa wyprawa po piargach. Nie było chyba dużo lodu, ale były piargi. I te piargi naprawdę niszczą delikatne aluminiowe raki. Moje stalowe Grivele, które wymieniam dość często, w czasie wyprawy też zostały mocno nadwyrężone, a co dopiero raki aluminiowe. Jednak to, że to nie były oryginalne raki, tylko jakaś samoróbka - połączenie dwóch raków ze sobą, to się nie chce w głowie mieścić. Na najpoważniejszą wyprawę pierwszego zimowego zdobycia ośmiotysięcznika... - Nie wiem, dlaczego do tego doszło, ale za to odpowiada osoba, która kierowała tą wyprawą. A moim zdaniem ta wyprawa była kierowana całkowicie i bezwzględnie przez Artura Hajzera. Także dlaczego takie decyzje podejmowali, tego się już po prostu nie dowiemy. A dlaczego nie zostały one zmienione? Z informacji, które Tomek przesyłał, wynika, że on w tych rakach działał już ponad miesiąc, a one cały czas po prostu się psuły. Kierownik wyprawy nie powinien go wypuszczać w takich rakach do ataku szczytowego? - O to trzeba pytać kierownika. Kiedy rodzice Tomka zapytali Krzyśka Wielickiego o to, co było z tymi rakami, odpowiedział, że nie wie i musi zapytać chłopaków. To pozostawiam bez komentarza... Ale jak można iść na atak szczytowy w takim sprzęcie? - Na moich wyprawach zwracam uwagę przed wszystkim na sprzęt, bo od tego bardzo dużo zależy. Szczególnie, kiedy wspinamy się nocą i wracamy nocą, wszystko musi być perfekcyjne, nie ma możliwości właściwie na zapinanie, nie ma możliwości na poprawianie. Tak, jak się sprzęt założy i jak się wyjdzie z namiotu, tak po prostu trzeba do tego namiotu wrócić. Także u mnie nie ma możliwości, żeby jakakolwiek osoba w takim sprzęcie wyszła. Czy to, że ten rak spadł Tomkowi prawie na ośmiu tysiącach metrów, to mogła być przyczyna tego, że on tam został? Bezpośrednia przyczyna jego śmierci? Oczywiście, on zmarł z wychłodzenia, z wycieńczenia, ale to że nie mógł się ruszyć mogło przecież spowodować właśnie, że doszło do tego najgorszego. - Oczywiście, jak mu spadł rak, to nie był w stanie się ruszać. Tym bardziej, że był w pionie, wisiał i nie miał możliwości już zejść. Trzeba mu było po prostu ten rak założyć, bo on widocznie sam nie był w stanie tego zrobić. Albo był w takim terenie, że wisiał na rękach. Ułożenie ciała było rzeczywiście dla nas dziwne. Jednak to, że on został na tej wysokości, spowodował właśnie ten rak. Odpadniecie raka. - Jego założenie i zejście niżej 100 metrów czy 200, zejście na 7800, 7700 metrów to mogło być kluczowe. Organizm na tej wysokości, jak to się mówi, łapie już drugi oddech i przy tak ładnej pogodzie - jak na zimę - nie pamiętam, żebym ja na którejkolwiek zimowej wyprawie miał taką pogodę, tak świetną pogodę niemalże bezwietrzną. Zawsze działaliśmy w niesamowitym wietrze i temperaturze nie przekraczającej minus trzydziestu stopni, a zazwyczaj oscylowała w granicach minus czterdziestu stopni. - Więc przy tych warunkach, gdyby ktoś pomógł, gdyby cała czwórka razem działała i pomalutku sobie schodzili do przełęczy, to myślę, że nic by się nie stało. Potem Tomek złapałby już drugi oddech. Ale teraz czytam w wywiadzie Adama Bieleckiego z 27 września, że w jego zespole był tylko Artur Małek, a Berbeka i Kowalski to nie był jego zespół. To ja już w ogóle nie wiem, o co chodzi. To znaczy, że mimo raportu, jest tak samo. Na zdjęciach z wyprawy przecież widać twojego brata Maćka jak asekuruje przy przejściu szczeliny Adama Bieleckiego. Z tego wynika, że mówienie o dwóch oddzielnych zespołach nie jest prawdą.- Nie mogły być to dwa oddzielne zespoły, bo są dwie dwójki. Ale jak idzie zespół czwórkowy, dwie osoby działają razem, a kolejne dwie działają razem. Ale jest to cały czas zespół czwórkowy, który się nawzajem koordynuje. To był zespół czwórkowy. To jest normalne i zawsze tak było. Jak wychodzimy w dziesiątkę, ja na przykład idę z tobą i co, pozostała ósemka już nas nie interesuje? Śpimy ze sobą, żyjemy przez dwa miesiące i w ataku szczytowym nie jesteśmy już zespołem? Dla mnie to jest kompletnie niezrozumiałe. Czyli reasumując. Twoim zdaniem przyczyną tragedii, w przypadku Tomka, był fatalny sprzęt i to, że został sam? - To, że został sam, to mówimy już od miesięcy, a na wyprawie okazało się, że rak był fatalny. I to nie był incydent pojedynczy, nie tylko w tym momencie mu spadł. Mamy przecież mail od Tomka, że już miesiąc wcześniej monitował, że rak mu spada, że raki się starły. Dla mnie te raki w ogóle nie były do użycia. One się nie nadawały na tą wyprawę. Co jeszcze was zaskoczyło, kiedy odnaleźliście ciało Tomka? - Dziwi nas, że Tomek nie miał plecaka i nie miał czołówki. Na tej wysokości trudno jest ściągnąć plecak, a czołówkę powinien mieć na głowie, bo to była noc. Dlaczego tak było, tego się już pewnie nie dowiemy, ale nie są to rzeczy naturalne. Ja po raz pierwszy widzę, że "dziaba" jest zupełnie w innym miejscu, nie jest wpięta, jest wbita aż po nasadę. Tomek był na "małpie", zamiast na "ósemce"... ...czyli na sprzęcie do podchodzenia, a nie do zjazdu.. - Tak, do podchodzenia, a on przecież miał zjeżdżać. Widać, że on potrzebował jakiejś pomocy, takiej może technicznej. Powinien z kimś doświadczonym działać. Ale ja już na początku, tuż po tej tragedii mówiłem, że brak doświadczenia się fatalnie kończy. A osoby, które nigdy nie były na ośmiu tysiącach, powinny gdzie indziej to doświadczenie zdobywać. Niekoniecznie podczas ataku szczytowego zimą. Oczywiście, mógł podejść do siedmiu tysięcy, zobaczyć, jak się czuje. Można to było jakoś wypośrodkować i całkowicie inaczej poukładać. Dalszą część wywiadu z Jackiem Berbeką przeczytaj na stronach RMF24