15 maja 1942 roku 16-letni Eugeniusz Gryszczuk, pochodzący z Horochowa na Wołyniu, dostał z Arbeitsamtu nakaz stawienia się w urzędzie. W konsekwencji - wywóz na roboty do Niemiec. Wraz z innymi, zebranymi w obozie Łobaczówka, musiał wsiąść do pociągu na stacji w Horochowie. Pamięta mijane stacje: Lublin, Łódź, Glogau, Sagan, Forst za Nysą Łużycką. Wieczorem dotarli do Magdeburga. Rankiem grupa około 70 osób została skierowana do miejscowości Wittenberg nad Łabą, miasta Marcina Lutra. Ostatecznym przeznaczeniem miała być fabryka samolotów w firmie "Arado". Jak pamięta, centrala firmy mieściła się w dwóch miejscach: Rostocku-Warnemünde i Brandenburgu nad Hawelą. Tu, gdzie dotarł, produkcja wojenna szła pełną parą - Junkersy 88, Heinkle 177, Focke-Wulfy 190 i Arado 234. Zamieszkał w obozie o nazwie "Lager Mittelfeld", jak ulica, przy której się znajdował. Był to obóz dla obywateli Związku Radzieckiego. Mieli obowiązek noszenia tekstylnych naszywek-plakietek z napisem "OST". Zanim zjawili się w nim Polacy i Ukraińcy z Wołynia, pierwsza grupa miała już przyznane numery - od 1 do 130. Wspomina pan Eugeniusz: "Kiedy przyjechała nasza 50-osobowa grupa, numerowano dalej. Ja zostałem numerem 154. Był 23 albo 24 maja 1942. Dzień później wydano nam karty pracy. Kwaterowano w obozowych barakach, każdy »Zimmer« mieścił 20 łóżek piętrowych - z siennikiem i poduszką wypchanymi słomą. Co jakiś czas następowała »zmiana pościeli«, czyli wypychanie sienników nową słomą. Z czasem w pokojach pojawiło się dużo pluskiew i musiały odbywać się częste dezynfekcje. Komendantem naszego obozu został Paul Cedera, Niemiec ze Śląska. Wyżywienie było w pierwszym okresie fatalne. Brukiew i kapusta, okraszone jakimiś olejami. Do czasu aż przyzwyczailiśmy się. Potem doszły jakieś kasze, makarony, a nawet drobiny mięsa. Końskiego bywało więcej. Pewnego lipcowego dnia podano nam zupę z obierek młodych ziemniaków. Zupełnie nie do jedzenia. Działo się to na naszej II zmianie. Cała zmiana zbuntowała się oznajmiając, że nie podejmie pracy. Vorarbeiterzy, którzy wcześniej ganiali nas po hali i bili pałkami, wezwali straż przemysłową. Jednak po pewnym czasie przywieziono nam jakieś resztki jedzenia ze stołówki niemieckiej i praca wróciła do normy. Z biegiem czasu przyzwyczailiśmy się do tego »polepszenia« naszej sytuacji. Normę żywieniową stanowiła pajdka razowego chleba, ok. 200 g, kostka margaryny 2×2×3 cm albo marmolady, czasem był sztuczny miód, a nawet kawałek kiełbasy. Był to tzw. przydział południowy. Obiad był około 12-13-tej; kolacja około 17-18-tej. Tzw. »zupy« było ok. 1 litra. My, pochodzący z Wołynia, byliśmy w o tyle lepszej sytuacji, że z czasem pozwolono nam na otrzymywanie paczek z domu. Nie mogły przekraczać wagi 30 dkg. Cenne były paczki zawierające tytoń, który można było wymienić u Niemców na różne produkty żywnościowe. Rano przed pracą była tzw. »kawa« gorąca, zbożowa. Do tej niby »kawy« trzeba było coś mieć zostawionego z przydziału południowego. W latach 1942-43 pracowaliśmy po 8 godzin dziennie, w soboty po 6, niedziele były wolne. Później zwiększono nam czas pracy do 10 godzin, a w latach 1944-45 nawet do 12 godzin. Za pracę dostawaliśmy symboliczną wypłatę, potrąconą o zakwaterowanie i wyżywienie. Jeśli coś nam zostało, wystarczało na pastę do zębów, jakieś drobiazgi i na piwo. W dni wolne można było wyjść do miasta na piwo. Obowiązkowo należało zameldować się przed wyjściem u komendanta, posiadać schludny wygląd i o oznaczonej godzinie zameldować się z powrotem. My, Wołyniacy, odróżnialiśmy się od Rosjan nieco lepszym, własnym ubiorem. Później wszyscy dostaliśmy ubrania robocze i drewniaki na nogi. Na lato i na zimę. Przez te drewniaki, które były za krótkie, zrobiły mi się odciski, musieli mi je operacyjnie usuwać w szpitalu. Wiedzieliśmy, że strażnicy obozowi lubią tytoń, przeważnie byli to starsi emeryci, i przymykają oko na tych, którzy chcieli opuścić obóz choć na chwilę. Jeśli po południu wyszło się z obozu, to głównie do kina. Urzędowo kino, teatr czy imprezy kulturalne były przeznaczone tylko dla Niemców. Więc tekturowy emblemat z napisem »Ost« odpinało się szpilkami z ubrania. Byłem blondynem o niebieskich oczach, nie rozróżniałem się w tłumie, emblemat z tektury miałem schowany w ubraniu, więc choć w kinie cieszyłem się namiastką wolności. Kino nazywało się »Filmburg«. Zapamiętałem też tytuły filmów: »Stern von Rio« czy »Astoria«. Zdarzyło się kilka razy, że do obozu przyjeżdżały zespoły folklorystyczne z występami. Byli to »biali« Rosjanie, dawni emigranci po Rewolucji Październikowej, teraz już obywatele niemieccy. Między naszym obozem a obozem międzynarodowym zaczęto budować nawet duży, wysoki obiekt, który miał służyć jako wielka stołówka i sala na tego typu występy. W tym obozie międzynarodowym była jakaś grupka Polaków - dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Jeden z nich nazywał się Opałka. Wszyscy pochodzili spod Częstochowy. Do obozu przychodzili Niemcy, cywile, którzy jesienią i wiosną, w wolne niedziele, prosili o pomoc w kopaniu ogródków działkowych. Korzystaliśmy z tego, bo przynosiło się coś z żywności, czasem nawet kawałek kury czy królika. Po pewnym czasie Niemcy zorganizowali szkolenie zawodowe dla »Ost« - przy zakładowej szkole zawodowej. Uczęszczałem tam z kilkoma kolegami, nie tylko dlatego, że mnie to interesowało, ale głównie z powodu termosu zupy ze szkolnej stołówki, który dostawaliśmy podczas szkolenia. W końcu jeden z kolegów odważył się, a my poszliśmy za jego przykładem i złożyliśmy wnioski o zmianę przynależności narodowej - już nie nosiliśmy tekturowych trójkątów »OST« tylko »P«. W 1942 roku Polacy mieli dużo lepsze warunki od tych noszących emblematy »OST«... Idąc z obozu do pracy, do zakładu, zbieraliśmy się przed bramą, formowaliśmy kolumnę i tak docieraliśmy na miejsce. Przed wejściem i wyjściem z zakładu byliśmy liczeni przez straż przemysłową. Po przekroczeniu bramy »Arado Flugzeugwerke GmbH« rozchodziliśmy się po terenie do swoich miejsc pracy. Z początku w hali »F« pracowałem przy produkcji kabiny pilotowej do samolotu Heinkel 177. Zanim dotarła tam nasza, 50-osobowa grupa, pracowali tam już jeńcy z ZSRR. Było ich ok. 130 osób, w większości pochodzili z terenów Ukrainy: z Kijowa, Żytomierza, Białej Cerkwi. Przy składaniu kabiny pilotów Heinkla zatrudniony i przyuczony był już Sierhij Nariżnyj spod Żytomierza. On był tu numerem ósmym, ja miałem 154. Sierhij uczył mnie posługiwania się młotkiem pneumatycznym, składania i nitowania części. Po jakimś czasie Sierhij zmarł, widocznie na skutek złego odżywiania, a prawdopodobnie był już chory na gruźlicę. W hali »F«, gdzie pracowałem, produkowano środkową część Ju 88, tj. podwozie i środkową część skrzydeł do podwieszania silników. W jednym z rogów hali montowano potężny transportowiec »Gigant« i kabinę pilotów Heinkel 177. Po jakimś czasie produkcję Heinkla 177 przeniesiono do hali »H«. Tamże produkowano go do czasu zbombardowania (sierpień 1943?) hali. Po zbombardowaniu zaprzestano produkcji Heinkla 177, a uruchomiono produkcję Focke-Wulfa 190". W międzyczasie zaszły spore zmiany. Po drugiej stronie ulicy zaczęto budować nowe baraki, a obóz, w którym mieszkał, odgradzano drugim płotem z drutem kolczastym na ceramicznych izolatorach. Gryszczuk nie domyślał się po co. Aż do 1944 roku. Wówczas to przeniesiono go wraz z innymi na drugą stronę ulicy, a do opuszczonego obozu "Lager Mittelfeld" sprowadzono kobiety z obozu spod Berlina. Mówi p. Eugeniusz: "Okazało się, że były to kobiety z łódzkiego getta. Więcej dowiedziałem się dużo później, z książki »Byłam sekretarką Rumkowskiego«.Kobiety te zatrudniono przy produkcji Focke-Wulfa 190. W początkowej fazie w części hali »H«, wydzielonej do produkcji Focke-Wulfa, pracowaliśmy po 12 godzin. Do pracy chodziliśmy już z nowego obozu, położonego we wschodniej części zakładu. Pracowaliśmy na zmianach nocnych, kobiety na dziennych. Na obu samolotach pracowałem przy opancerzeniu kabiny pilota. Pamiętam, że płyty pancerne przychodziły ze Stalowej Woli. Z obozu Mittelfeld zostaliśmy przeniesieni do nowych baraków po drugiej stronie zakładu. Już wtedy przestaliśmy pracować przy Fw 190, a pracę przy nich przejęły kobiety. Nas zatrudniono w Mühlanger - wsi - przy produkcji części do samolotów. W jakiejś hali. Część »obozowiczów« pracowała przed przeniesieniem w fabryce czekolady »Kant«, a część w fabryce »Wetzig«, która produkowała urządzenia dla młynów (ok. 1 km od obozu). Teraz oba te zakłady stały się »Arado-Flugzeug-Werken«, produkujące części do samolotów". Do końca 1944 roku obóz, w którym znalazł się Gryszczuk, zatrudniał już 800 "numerów", bo tak liczono robotników przymusowych i jeńców. Sporo ich przybyło z głębi ZSRR - spod Moskwy, Stalingradu, Sum. Obok obozu znajdował się przystanek kolejowy, skąd do Mühlanger jeździli pociągiem. W obozie na wschodzie zakładu wybuchła epidemia tyfusu. "Niemcy bardzo się jej bali - wspomina Eugeniusz Gryszczuk. - Zarządzono 3-tygodniową kwarantannę. Po ustaniu epidemii, ja, wraz z kilkoma innymi kolegami, zostaliśmy zatrudnieni w części hali »H«. Była objęta głęboką tajemnicą. Pracowali w niej jedynie Niemcy ze specjalnymi przepustkami. W czasie, gdy wygradzano tę część hali ścianą i płotem, nie mieliśmy pojęcia, co tam jest produkowane. Wejścia pilnowali wartownicy, tzw. posty. Razem ze mną pracowali tam Antoni Koziaszewski, późniejszy sołtys wsi Kunów koło Oławy, oraz Kazimierz Szubert (później Wschowa, cukrownia). Tam, gdzie pracowaliśmy, robiono samolot Arado 234. Ja pracowałem przy montażu klap ochronnych podwozia i uchwytu pod kadłubem do zawieszania bomby. Przy tym samolocie pracowaliśmy do czasu zbliżenia się frontu, do końca marca 1945 roku. W marcu (lub w kwietniu?) na teren zakładu przybyli saperzy Wehrmachtu, którzy rozpoczęte i ukończone kadłuby Arado wysadzali w powietrze. Nie chcieli, aby dostały się w ręce Rosjan. A samoloty te prezentowały się tak sylwetką, jak i wykonaniem. Nie mając już pracy przy produkcji lotniczej, brano nas do różnych doraźnych prac porządkowych czy naprawy zbombardowanych linii kolejowych. Jeździliśmy nawet pod Drezno". Kiedy pytam o słynne "latające skrzydło", czyli Arado 555, Gryszczuk potwierdza, że nigdy nie wyszło poza deski konstrukcyjne. On w każdym razie żadnego egzemplarza nie widział. Choć pamięta, że kilka razy od nich wysyłali do fabryki w Landeshut (dziś Kamienna Góra) jakieś części. Po co? - nie dociekał. W międzyczasie Gryszczuk poznał pewnego Polaka z Francji. Nazywał się Gut i przed wojną wyemigrował do Francji "za chlebem". Gut wraz z synem zaplanowali ucieczkę z obozu, za Łabę, przed zbliżającymi się Rosjanami. Wtajemniczyli Eugeniusza w swój plan. Do ucieczki doszło na przełomie marca i kwietnia. Opuszczając Wittenberg, zatrzymali się dopiero w miasteczku Bergwitz. Na skraju miasteczka znaleźli opuszczony domek na uboczu. Musieli sobie radzić z jedzeniem, bo Niemcom przysługiwały kartki zaopatrzeniowe, a oni ich nie mieli. Pomógł przypadek. "W tym rozgardiaszu znalazł się Niemiec, który z okupowanej Warszawy wywiózł sporo beczek z różnymi olejami - opowiada p. Eugeniusz. - Zmagazynował je w miejscowym tartaku. Wśród beczek znajdowała się także oliwa jadalna. Niemiec, w obawie przed Rosjanami, postanowił beczki ukryć, a do pomocy w ich ukrywaniu najął nas. Wywoziliśmy je do lasu i zakopywaliśmy w dołach i zapadliskach, przykrywając gałęziami, liśćmi i igliwiem. Za pracę płacił nam oliwą jadalną. Wiedząc, w których beczkach znajduje się oliwa, w nocy, w tartaku, podkradaliśmy ją, po troszeczkę z każdej beczki. Ta oliwa była naszym towarem wymiennym, mieliśmy jej sporo i wymienialiśmy na inne produkty - u piekarza, ogrodnika czy w mleczarni. Ale pomógł nam kolejny przypadek. Nad stojące na stacji kolejowej wagony nadleciały amerykańskie myśliwce i je ostrzelały. Wagony zaczęły płonąć. Rozeszła się wiadomość, że w nich płonie... kiełbasa krakowska. Na stacji byli już jacyś ludzie, którzy próbowali ratować tę kiełbasę. Dołączyliśmy do nich. Znaleźliśmy na stacji jakiś bosak, i od niepalącej się strony, wybiliśmy nim dziurę w ścianie wagonu, wyciągając palące się kiełbasy. Tych kiełbas zabrałem całą wiązkę, założyłem na pasek, na pierwszą dziurkę. Ledwie mogłem je podnieść. Zaniosłem je do »naszego« domku. I znów mieliśmy towar do wymiany. Kiedy Rosjanie przeszli na drugą stronę Łaby, zdecydowaliśmy się na powrót do kraju. Był kwiecień, wojna jeszcze trwała. Pierwsi żołnierze, których zobaczyłem, to byli Amerykanie, wśród nich Polak w amerykańskim mundurze. Wracając, dotarliśmy pod Wittenbergę, do wysadzonego mostu. Przeszliśmy po prowizorycznych kładkach na drugą stronę a tam... czekało już na nas NKWD. Wszystkich przechodzących ustawili w kolejce do kontroli. Miałem już inny dokument, że jestem Polakiem a nie Ost-Arbeiterem. Gdybym miał starą, niemiecką kennkartę, że jestem »Ost«, zostałbym zatrzymany jako obywatel ZSRR. Bo NKWD zatrzymywało swoich. Około południa dotarliśmy do »swojego« obozu w Lager Mittelfeld i tam przenocowaliśmy. Na drugi dzień odjechaliśmy do miejscowości Zahna, jakieś 15 kilometrów dalej. Wszędzie panoszyły się tzw. »trofiejne bataliony«, które zajmowały się demontażem fabryk samolotów. Komendantem miasta został oficer NKWD, choć na północ od miasta w kierunku na Berlin nadal trwała wojna. Dwaj oficerowie radzieccy - kapitanowie Ruban i Jełsukow - zaproponowali mi pracę przy »trofiejnym batalionie«, w charakterze tłumacza, wiedząc, że jestem byłym pracownikiem zakładów lotniczych. Jeździłem wraz z nimi po całej okolicy i szukaliśmy magazynów, w których Niemcy składowali elementy do samolotów z zakładów »Arado«. Części te, i różne, inne materiały, zwożone były do dużej fabryki płytek ceramicznych w Zahna, pakowane do skrzyń i ładowane do stojących na bocznicy wagonów. Fabryka płytek stała się teraz jednym, olbrzymim magazynem. Około lipca 1945 r. pewne poznane tam Niemki, jeżdżąc do Berlina, do Unry, załatwiały dokumenty na wyjazd do USA. I mnie złożyły taką propozycję. Ja jednak nie mogłem się zdecydować... Z Berlina wróciłem do Zahny i czekałem do skompletowania transportu ze »zdobyczą« na Wschód. Byłem namawiany przez Rosjan, by przyjąć ich obywatelstwo, wówczas byłbym zatrudniony gdzieś w radzieckich zakładach produkujących samoloty. Nie skorzystałem z tego. W listopadzie 1945 r. nasz transport wyruszył z Zahna. Droga powrotna znów wiodła przez Forst, polskie już: Żagań, Szprotawę i Głogów. W Głogowie wysiadłem z niego i rozpocząłem poszukiwanie rodziny. Pojęcia nie miałem, że znajdę ją po dwóch miesiącach, zaledwie 20 km dalej, bo we Wschowie. A ja »od słowa do słowa« ruszyłem za nimi w Polskę - Włocławek, Kalwaria Zebrzydowska, gdzie po Powstaniu Warszawskim miała znaleźć się moja mama, w końcu Wschowa. Tam osiedliła się już liczna grupa mieszkańców mojego rodzinnego Horochowa na Wołyniu". A wracając z fabryki "Arado" był tak niedaleko, bo Głogowie. Skąd mógł wiedzieć? W grudniu, wraz z matką i kolegą Romkiem Szumanem, Eugeniusz wybrał się do Lubania, gdzie spotkał ojca, służącego w 37. Pułku Piechoty 7. Dywizji, zwanej "Łużycką", 2. Armii Wojska Polskiego. Ojciec, osadnik wojskowy, otrzymał gospodarstwo i młyn we wsi, której niemiecka nazwa brzmiała Wansche, a pierwsza polska - Wendów. Wieś leżała przy trasie między Zgorzelcem a Bogatynią. Młynem zajął się młody Eugeniusz, który kierował nim do 1947 roku wspólnie z... Hansem Klimmerem, młynarzem niemieckim, nim wysiedlono go za Nysę Łużycką. Kilka lat później młyn upaństwowiono. Jego koniec przypadł na lata decyzji o budowie Turoszowa. Dla potrzeb elektrowni niebędny był duży zbiornik wodny. Młyn leżący najniżej we wsi, która już posiadała kolejną nazwę - Spytków i leżała nad rzeką Witką, został zatopiony przez tworzące się jezioro o tej samej co rzeka nazwie. W sierpniu 2010 roku zapora w wyniku gwałtownej powodzi została przerwana, o czym relacjonowały wszystkie media. Ale to już zupełnie inna historia... Janusz Skowroński Poniżej współczesny plan miasta Luterstadt-Wittenberg, na którym Eugeniusz Gryszczuk zaznaczył lokalizację zakładów "Arado", wg stanu na koniec 2014 roku. Oraz układ hal fabrycznych "F" i "H" przed- i po bombardowaniu (wg E. Gryszczuka):