Jakub Szczepański, Interia: "Wielka woda" dodała prestiżu zawodowi hydrologa? Grzegorz Walijewski, synoptyk hydrolog, rzecznik prasowy IMGW-PIB: - Inne seriale nie pokazywały dotąd naszej pracy. Dzięki produkcji można zyskać choć odrobinę wiedzy na ten temat. Do tej pory mogliśmy oglądać filmy o oceanografach, hydrobiologach czy płetwonurkach. W tym konkretnym przypadku interesujący jest kontekst rzeki, prognozowania hydrologicznego. Na pewno znajomi mówią mi o pozytywnym odbiorze serialu. Często pytają, czy tak wygląda moja praca, czy tak pracujemy w IMGW-PIB? Odpowiadam, że moje zadania są bardzo ważne, również muszę podejmować ważne decyzje w kontekście ochrony ludności przed niebezpiecznymi zjawiskami hydrologicznymi i meteorologicznymi, też wykonuję pomiary w terenie i tworzę prognozy. Także bardzo podobnie jak w serialu. Coś szczególnie zwróciło pańską uwagę w produkcji? - Zarówno główna bohaterka jak i ja jesteśmy hydrologami. Interesujemy się wodą głównie na powierzchni Ziemi: rzeki, jeziora, mokradła, zbiorniki sztuczne, ale też opady atmosferyczne. Ale jej starszy kolega przedstawia się jako hydrogeolog. To specjalista od wód podziemnych. Specjalizacji jest kilka: limnolog bada jeziora, potamolog skupia się na rzekach, synoptyk hydrolog prognozuje stan i przepływ wody, hydrolog modelarz tworzy modele hydrologiczne, a hydrobiolog interesuje się życiem w wodach. W każdym razie powstanie "Wielkiej Wody" bardzo cieszy. Jako hydrolog na własnej skórze odczuł pan skutki emisji serialu? - Premiera odbyła się niecałe dwa tygodnie temu, a ja otrzymałem mnóstwo zapytań. Dlatego feedback odczuwam osobiście. Ludzie dopytują, czy w 1997 r. faktycznie tak było, czy spadło tyle deszczu. Chcą wiedzieć, czy w takich sytuacjach, w służbach, pojawiają się animozje jak z serialu. Twórcy z pewnością postanowili odrobinkę "podkoloryzować" fabułę, dodali elementy polityki. Pamięta pan podobne wydarzenia? - W obliczu sytuacji niebezpiecznej hydrologicznie, jak w 2010 r., kiedy przechodziła wielka powódź, współpraca ze służbami reagowania kryzysowego przebiegała bardzo dobrze. Nikt nie dyskutował z ekspertami IMGW-PIB. Przekazywaliśmy swoje prognozy, a państwo reagowało. Czyli trochę inaczej niż w "Wielkiej wodzie". - Od 1997 r. zmieniło się diametralnie wszystko. Po tamtej powodzi stworzyliśmy na rzekach potężną sieć pomiarowo-obserwacyjną. Obecnie to ponad 600 stacji hydrologicznych. Dokonują automatycznie pomiaru stanu wody, co 10 minut. Po dwóch kolejnych minutach dane ze wszystkich stacji są dostępne i analizowane przez hydrologów, np. w Biurze Prognoz Hydrologicznych. Dzięki temu tworzymy najlepsze prognozy czy ostrzeżenia. Oczywiście wykonujemy też inne obserwacje i pomiary, m.in.: przepływ wody w rzekach, temperatura wody, zarastanie rzek, a zimą rodzaj i stopień zlodzenia. Jak to się przekłada na sytuację mieszkańców? - W przypadku niektórych miast, kiedy przychodzi wielka woda, przy konkretnym stanie wody i miejscu, możemy wskazać obszar, a nawet rozmiar zalania. W 1997 r. nie było jeszcze takich możliwości jak te, które przedstawiono w filmie. To trochę odejście od realiów. W tamtym czasie wyliczeń dokonywano głównie ręcznie. Komputery były, ale na analizy było trzeba czekać wiele godzin. Dzisiaj dysponujemy zupełnie inną techniką: superkomputery, ogromne moce obliczeniowe, nowoczesne modele. Widzowie "Wielkiej wody" mogą obserwować kłótnie głównej bohaterki i jej starszego kolegi, który zapewnia, że Wrocław jest bezpieczny. Wyobraża pan sobie taki spór ekspertów w prawdziwym życiu? - W polskim prawie, w Ustawie Prawo wodne, zapisano, że IMGW-PIB pełni państwową służbę hydrologiczno-meteorologiczną. To poważana Instytucja ze specjalistami, która zna się na swojej pracy. Dzisiaj służby nie dyskutują z naszymi ekspertami. Podchodzą poważnie do prognoz, a w razie potrzeby reagują. Nie ma miejsca dla narażania zdrowia i życia człowieka. Nasza renoma wynika choćby ze sprawdzalności prognoz i ostrzeżeń. CZYTAJ RÓWNIEŻ: "Wielka Woda". Kto jest kim? Czyli jak to było naprawdę A myśli pan, że w 1997 r. taka dyskusja ekspertów i władz nie mogła się wydarzyć? - Od Powodzi Tysiąclecia minęło już ćwierć wieku. Pamiętam ją, ale nie sądziłem jeszcze wtedy, że zostanę hydrologiem. Niemniej, wówczas chyba na poważnie podchodzono do takich problemów, ostrzeżeń. Mimo wszystko, fabuła serialu musi być trochę przerysowana. Dla widzów? - Mamy wysyp hydrologów i meteorologów amatorów. Budują sobie nawet własne stacje badawcze w okolicy swoich rzek. Robią pomiary, starają się tworzyć własne prognozy. W internecie toczą się później dyskusje na temat skuteczności naszych badań, pomiarów czy prognoz temperatury. Jakkolwiek służby mają ogromne zaufanie do IMGW-PIB. Jakie elementy fikcji, jeśli chodzi o pracę hydrologa, wychwycił pan w "Wielkiej wodzie"? - Z pewnością pomiarów, badań i wszystkiego, co robi główna bohaterka, nie mogła dokonać jedna osoba. W instytucie mieliśmy ekipy specjalistów zajmujących się pomiarami. Tak jak w filmie, ekipy z młynkiem hydrologicznym (służy do badania przepływu wody - red.) jeździły w teren. Informacje od nich musiały jak najszybciej trafić do biura prognoz hydrologicznych. W przypadku tamtej powodzi byli nawet zatrudnieni obserwatorzy, którzy robili pomiary co godzinę. No i wody podziemne trochę dłużej reagują na opady i wysoką wodę. A efekty prognoz? - Modele hydrologiczne wyglądały trochę inaczej, nie były tak bardzo dokładne. Przeliczanie trwało dużo dłużej, bazowano na ręcznych zapiskach. Obecnie, w biurze prognoz hydrologicznych, mamy nieprzerwany dostęp do map. One muszą być aktualizowane, więc nie ma mowy o starych. W latach 90. też tworzono je na bieżąco. No i jeszcze jedno: hydrolodzy nie mają wpływu na decyzje o wysadzaniu wałów. Pan wydałby rekomendację za wysadzeniem wałów przeciwpowodziowych? Żeby zalało wieś, a nie duże miasto? - Lepiej, żeby do takich sytuacji nie dochodziło, dlatego tak bardzo ważne jest, aby już teraz inwestować w infrastrukturę przeciwpowodziową, np. poldery, czy zbiorniki. Stworzyliśmy w IMGW-PIB interaktywne mapy zagrożenia powodziowego i mapy ryzyka powodziowego dla Polski, tworzymy nowe produkty np. operacyjne modele awarii obwałowań. Dla służb zajmujących się zarządzaniem kryzysowym to bardzo ważne narzędzia. Jeśli doszłoby już do takiej sytuacji, wykorzystano by wyniki tych narzędzi, szukano by miejsca, gdzie byłyby tereny zalewowe, pola, a nie wsie. Takie poldery, gdzie można wylać wodę, istnieją w różnych miejscach polskich rzek. Z pewnością straty trzeba minimalizować. Przy okazji: w 2010 r., kiedy bardzo wysoka woda przechodziła Wisłą, w okolicach Sandomierza puściły wały. To było szczęście w nieszczęściu. Gdyby utrzymywały wodę, Warszawa miałaby ogromny problem. Czy przy dzisiejszej technice grozi nam taki kataklizm jak w 1997 r.? - Trzeba jasno podkreślić, że w Polsce katastrofy związane z wodą były, są i będą. Nie chodzi tylko o nadmiar wody, ale i jej niedobór. Właściwie co roku mamy większą lub mniejszą powódź w jakimś rejonie kraju. W ostatnim czasie były bardziej lokalne. W sierpniu lokalnie na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie, ledwie w dwie doby, spadło tyle deszczu, ile powinno w ciągu trzech miesięcy. Gdyby nie susza, a na rzekach przeważały by średnie lub wysoki stany wody, mielibyśmy bardzo podobną sytuację jak w 2010 r. Na szczęście z rzekami nie było większego problemu, ale Opole podtopiło. Kiedy dostajecie sygnał, że coś może być nie tak? - Pierwszy już dwa tygodnie wcześniej. Prognozy meteorologiczne z wyprzedzeniem siedmiu dni mają sprawdzalność ok. 70 proc. Na dwie doby przed to już nawet 90 proc. Kiedy je znamy, możemy powiedzieć, ile wody przybędzie i jak będzie ona płynąć. Trzy dni wcześniej wysyłamy nawet ostrzeżenia, prognozę niebezpiecznych zjawisk hydrologicznych oraz meteorologicznych. Na stronie meteo.imgw.pl mamy serwis map dynamicznych, które na bieżąco pokazują zagrożenia. Powinniśmy być przygotowani na klęski żywiołowe? - W dobie nowoczesnych modeli, pomiarów i współpracy, ryzyko nieprzewidzianego wydarzenia jest bliskie zeru. Nie oznacza to, że nic złego nie może się wydarzyć. Coś się w końcu wydarzy. Może przyjść chociażby bardzo wilgotny niż znad Niziny Padańskiej i w ciągu trzech, czterech dni mamy tyle deszczu, co w pół roku. To gotowa recepta na powódź. Jakub Szczepański