W 30-metrowym mieszkaniu na warszawskiej Pradze są dwie klatki z papużkami, akwarium, duża stojąca suszarka do włosów z zakładu fryzjerskiego z lat 80., dwupoziomowe łóżko i liczne doniczki z kwiatami. Kuchenka gazowa jest w przedpokoju, a na kuchennym blacie, który służy jednocześnie za stół jadalny, piętrzy się stos surowych ćwiartek kurczaka, które 83-letnia właścicielka tego królestwa Zyta Suś po kolei wrzuca do garnków. Właśnie przyrządza obiad na parę dni dla dwunastu kotów, które z całej okolicy zejdą się na podwórko specjalnie dla niej. Dziewczynka numer 129 Znad łóżka spogląda na to wszystko rezolutna ośmiolatka. Gdyby nie numer, którym opatrzono zdjęcie, mogłaby to być zwykła fotografia dumnej uczennicy. To mała Zyta Suś. W 1942 roku staje się dzieckiem o numerze 129, wraz z tysiącami dzieci w Polsce i innych krajach okupowanych przez III Rzeszę, przeznaczonym do germanizacji. Nazwisko Suś zmieniono na Suse. Smutna dziewczynka na zdjęciu z warkoczykami i w sukience w groszki ma już za sobą kilkuletnie piekło tułaczki, bicia, głodu i samotności. Przyszła na świat w czerwcu 1934 roku jako córka robotnicy fabryki włókienniczej. Matka zmarła dwa miesiące po porodzie, a znajoma matki Zyta Suś oddała ją do sierocińca. Dziecku nadano identyczne imię i nazwisko. 83-letnia dziś Zyta do dziś nie wie, kim była jej biologiczna matka. Małe Auschwitz Mała Zyta ma pecha, że trafia do domu dziecka. To właśnie z sierocińców, w krajach okupowanych przez nazistowskie Niemcy, w pierwszej kolejności selekcjonuje się dzieci "przydatne do zniemczenia", które mają zasilić aryjską rasę. W lipcu 1941 roku Zyta trafia do obozu koncentracyjnego dla dzieci we wcielonej do Rzeszy Łodzi, nazwanej przez Niemców Litzmannstadt.- Niemcy wkroczyli do sierocińca. Głośne rozkazy wypełniły korytarz. Jeden z umundurowanych Niemców ze swastyką na ramieniu i pejczem w ręku rozkazał, by następnego dnia wszystkie dzieci ogolono i dostarczono do jakiegoś miejsca pod Łodzią. Więc nazajutrz maszerowałyśmy z naszymi opiekunkami przez miasto, weszłyśmy na jakieś wielkie podwórze, gdzie musiałyśmy nago stawać przed komisją lekarzy, a potem w drelichowych bluzach i drewniakach przekroczyłyśmy kolejną bramę z napisem Jugendverwahrlager Litzmannstadt. W obozie było nam bardzo źle - wspomina Zyta, opowiadając o biciu i głodzie. Zachowane w archiwach dokumenty mówią o racjach żywnościowych w łódzkim dziecięcym obozie koncentracyjnym: na obiad przypadało na dziecko 35 gram mięsa, 107 gram ziemniaków i 60 gram kaszy - to wszystko w formie zupy. Pierwsze spotkanie ze śmiercią W łódzkim "małym Auschwitz" dzieciom, często zupełnie nie znającym niemieckiego, zabrania się mówić po polsku. Zyta wspomina Genię, która trzy razy zmoczyła w nocy materac i trzy razy była za to bita pejczem przez nadzorczynię Eugenię Pohl. Musiała przy tym po niemiecku liczyć głośno każde uderzenie. - Za trzecim razem wyniosłyśmy ją półżywą. Czuwałyśmy przy niej całą noc. Rano Genia powiedziała, że umrze. Prosiłyśmy, by tego nie robiła. Parę minut później już nie żyła. To było moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Odczułam wielki strach. Nadzorczyni Eugenia Pohl aż do lat 70. pracowała w Łodzi jako przedszkolanka pod zmienionym nazwiskiem Poll. W 1974 roku została przez sąd skazana na 25 lat więzienia za spowodowanie śmierci jednej z dziewczynek w "małym Auschwitz". Wyszła przed końcem wyroku za dobre sprawowanie. Szokujące odkrycie Z obozu w Łodzi Zyta trafia do Bruczkowa pod Kaliszem - punktu zbiorczego dla dzieci z okupowanej Polski "zdolnych do zniemczenia", a stamtąd do zakładu opiekuńczo-wychowawczego w Achern w Bawarii, prowadzonego przez Lebensborn - organizację prowadzącą zniemczanie porwanych dzieci. W Achern za zdarcie plakatu Hitlera z drzwi Zyta karana jest wielodniową głodówką w piwnicy. W kolejnym ośrodku Lebensbornu - tym razem jest to Steinhöring koło Monachium - Zytę prezentują potencjalnym niemieckim opiekunom. Trafia do zamożnego młodego małżeństwa. - W ogródku były róże, takie piękne, że po dziś dzień staram się mieć podobne na balkonie. Za domem był sad. Na ganku - wiklinowy stół, a na nim kosz z pomarańczami. Nie wiedziałam wtedy, co to są pomarańcze - wspomina. A jednak Zyta nie może tam zostać, bo dokonuje szokującego odkrycia. - Jeden pokój był przygotowany dla mnie - buciki, sukienki równo powieszone w szafie, zabawki. I wtedy zobaczyłam tę lalkę. Potem nie chciałam już tam zostać. Dokładnie taką samą lalkę miała dziewczynka, która musiała oddać swoje zabawki, gdy wtedy w Łodzi stawałyśmy nago przed komisją lekarską. Może to była ta sama lalka? - zastanawia się Zyta. Szczęśliwy dom "Skoro nie podoba ci się u bogatych, trafisz do biednych" - słyszy po powrocie do ośrodka Lebensbornu. Trafia do rodziny Bliem w Salzburgu i zaczyna się jedyny szczęśliwy okres w jej życiu. Chodzi do szkoły, a w domu pomaga pani Bliem zszywać z kawałków dzianiny swetry dla Wehrmachtu. Teraz nazywa się Zita. Uwielbia buszować w ogrodzie z gruszą i wielkim orzechem. Z zapałem uczestniczy w spotkaniach hitlerowskiego Związku Niemieckich Dziewcząt, mówi płynnie po niemiecku, zapomina o polskim i Polsce. Kiedyś jednak spotyka przebywającego w sąsiedztwie starszego o parę lat Janka, którego zna z obozu w Litzmannstadt. Janek mówi jej: "Pamiętaj, że jesteś Polką". Zita zapamiętuje te słowa. Drugie porwanie W sierpniu 1945 roku pod dom Bliemów podjeżdża elegancka czarna limuzyna. Wysiadają z niej kobieta i mężczyzna i pytają, czy w tym domu jest jakieś dziecko z Polski. Zita wyrywa się z odpowiedzią po niemiecku: "Tak, jestem Polką". Przecież Janek kazał jej tak mówić. Gdy zostaje zaproszona do auta, wsiada z ciekawością, mając nadzieję na przejażdżkę. Auto odjeżdża, a ona nie rozumie, dlaczego przyszywani rodzice płaczą na ganku. Pojmuje sytuację wiele godzin później, gdy siedzi w bydlęcym wagonie z dziesiątkami innych "Ostkinder", które polskie państwo postanowiło po wojnie odzyskać z niemieckich i austriackich domów i ośrodków wychowawczych. Teraz Zita oddałaby wszystko, by znów znaleźć się u "mamy Bliem" w Salzburgu. Kolejne piekło W Łodzi na nowo ląduje w sierocińcu. Tęskni za austriackim domem - jedynym, jaki kiedykolwiek miała. W Łodzi jest wyśmiewaną obcą "Niemką", mówiącą łamaną polszczyzną z akcentem. Radość Zyty jest wielka, gdy zgłasza się po nią para, którą kierowniczka ośrodka przedstawia jako jej rodziców. To Zyta Suś - ta sama znajoma jej biologicznej matki, która w 1934 roku dwumiesięczną dziewczynkę oddała do domu dziecka i nadała jej swe imię i nazwisko. Jednak Zyta o tym nie wie. Wierzy, że to jej prawdziwa matka. Jej mąż Antoni to gorliwy członek PPR, a później PZPR, który wraz z nową rodziną jedzie umacniać władzę ludową na Ziemiach Odzyskanych. W poniemieckim domu w podolsztyńskiej wsi Łogdowo zaczyna się kolejne piekło małej Zyty. Teraz jest karana za swój niemiecki. Żyje w izolacji od otoczenia. Nikt nie ma prawa usłyszeć jej twardego akcentu. Do domu przychodzi nauczyciel polskiego, który uczy ją zapomnianego prawie języka. Za każde niemieckie słowo "matka" wymierza bicze. Szukanie śladów W wieku 26 lat Zyta wyprowadza się od opiekunów. Kończy w Warszawie szkołę fryzjerską. Wychodzi za mąż. Małżeństwo trwa krótko, mąż umiera po roku. Nigdy nie dowiedział się o przeszłości swej żony. Podobnie jak znajomi i klientki warszawskich zakładów fryzjerskich, gdzie spędza ponad 30 lat swego zawodowego życia. Zyta chce zapomnieć. Każe nazywać się Żenią. Po śmierci ludzi, których uważała za swoich rodziców, dowiaduje się od ich krewnych, że była adoptowana. W dodatku najprawdopodobniej miała brata bliźniaka - Andrzeja. Udaje się w wędrówkę po łódzkich urzędach w poszukiwaniu śladów swojej prawdziwej rodziny. Bez rezultatu. - Moje największe marzenie to dowiedzieć się, kim była moja mama. Przed śmiercią chciałabym jeszcze znaleźć jej grób - mówi. Samotni wśród żyjących Po wielogodzinnych opowieściach, które Zyta snuje w swoim warszawskim mieszkaniu, wszelkie dokumenty i fotografie pieczołowicie zamyka w szafkach i szufladach. Nic nie może zostać na wierzchu, nikt nie może się o niczym dowiedzieć. Ani sąsiedzi albo wpadające jeszcze czasem byłe klientki. Nie zgadza się też na publikację aktualnego zdjęcia ani na filmowanie. Boi się po raz kolejny zostać przedmiotem kpin. O dzieciach zrabowanych przez niemieckich okupantów, a następnie siłą zabranych nowym rodzicom, mówi: - Skradziono nam nasze dzieciństwo. Po dziś dzień mam chroniczną neurozę. To my. Nieufni, samotni pośród żyjących. Nie trzeba być zabitym, by umrzeć.Monika Sieradzka, Deutsche Welle *** Znasz osobę, która padła ofiarą germanizacji? Napisz do nas zrabowanedzieci@interia.pl. Organizatorami akcji "Zrabowane dzieci" są Interia i Deutsche Welle (więcej o akcji TUTAJ). Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość. *** 4 września opowiemy o tragedii dzieci Zamojszczyzny oraz o zagładzie niemowląt - dzieci polskich robotnic przymusowych w III Rzeszy.