"(...) Będziemy znowu mieszkać na dobrej, ciepłej, starej ziemi niemieckiej, w ojczyźnie, w domu. Nawet w nocy, gdy się obudzimy w naszych łóżkach, to niespokojne nasze serce będzie wiedziało, że śpimy w Niemczech, a dookoła jest błoga noc i biją miliony niemieckich serc w cichym takcie. (...) i tak cudownie będzie nam na sercu, i ten kawałek ziemi, i kołysząca się trawa, i kamień na polu, drzewa, to wszystko będzie niemieckie. (...) do nas to będzie należało, bo wyrosło z milionów serc Niemców, którzy odeszli do ziemi, stali się niemiecką ziemią (...). Bo przecież nie tylko żyjemy niemieckim życiem, ale również umieramy niemiecką śmiercią. I jako umarli pozostajemy Niemcami, stajemy się częścią Niemiec". Ten wizjonerski, pełen ekstatycznego uniesienia i dramaturgii monolog, wygłoszony przez główną bohaterkę, nauczycielkę Marię Thomas (w tej roli Paula Wessely), jest kluczowym przesłaniem "Heimkehr", jakim jest budowanie wspólnoty narodowej według wzorców narodowo-socjalistycznych. Wypełnia on najważniejszą, końcową scenę filmu - scenę więzienną. W zatęchłych, mokrych lochach polskiego więzienia grupa Niemców oczekuje na śmierć. Przerażeni, stłoczeni w ciasnej, ciemnej celi ludzie pogodzili się już ze swoim losem. Oczekują na najgorsze. Wtem, z marazmu i odrętwienia wyrywa ich głos Marii. Pojawia się ona na pierwszym planie. W dużym zbliżeniu. Rękoma obejmuje kraty, jej twarz jaśnieje, oczy błyszczą... Wygłasza swój monolog. Pod wpływem słów Marii stojący wokół niej ludzie prostują się, podnoszą głowy i marzą. Już się nie boją... Nagle jednym głosem intonują patriotyczną pieśń, która niczym grzmot odbija się echem po więziennych korytarzach. Wszyscy wspólnie przeżywają euforię... "To jeden z punktów zwrotnych filmu. Wszystko jest dla Niemiec i Führera. Nawet martwi jesteśmy Niemcami. Nieważne, żywi czy umarli, zawsze i do końca jesteśmy Niemcami, dlatego zwyciężyliśmy". Za moment nadlatują samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach, a bramy więzienia miażdżą niemieckie czołgi. Znienawidzeni polscy żołnierze i strażnicy w panice uciekają. Droga do wolności i wytęsknionej ojczyzny staje przed Niemcami otworem. Tak kończy się "wielki film wołyński", który zrodził się w umyśle Josepha Goebbelsa, a stworzony został przez jego "pupila", austriackiego reżysera - Gustava Ucicky’ego. "W intencji Goebbelsa film miał dokumentować tragiczny los uciemiężonych potomków niemieckich osadników w Europie Wschodniej oraz ich przywiązanie do macierzy". Ciemiężycielami byli oczywiście Polacy, którzy na liście "wrogów absolutnych" III Rzeszy od 1939 r. zajmowali czołowe miejsce. Jak pisze prof. Eugeniusz Cezary Król w swojej doskonałej pracy pt. "Wizerunek wroga w nazistowskim filmie »Heimkehr« z 1941 roku. Studium antypolskiego heterostereotypu narodowego": "Fabuła »Heimkehr« posłużyła jako pretekst do zarysowania jednolicie czarnego obrazu Polski i Polaków. W galerii polskich postaci nie sposób znaleźć choćby jednej, która została wyposażona w pozytywne przymioty". Obraz Polaków zawarty w "Heimkehr" jest jednoznacznie karykaturalny. Z jednej strony podstępny, prymitywny polski motłoch o zbrodniczych instynktach. Z drugiej arogancka, głupia, bezduszna, cyniczna i brutalna władza. Tak sugestywne budowanie postaci miało jeden cel - wywołać u widzów uczucia jednoznacznie negatywne do Polaków: nienawiść, odrazę i pogardę. "Uzasadniały to sceny o wybitnie pejoratywnym wydźwięku - strzelanie przez wiejskich chłopaków do przejeżdżającego bryczką dr. Thomasa [ojciec Marii - przyp. red.], co w konsekwencji spowodowało jego oślepienie, ukamienowanie Marthy Launhardt i zerwanie z jej szyi przez polskiego troglodytę wisiorka w kształcie swastyki, przewożenie przez Łuck na odkrytej ciężarówce Volksdeutschów omotanych siecią oraz próba ich wymordowania w więziennych lochach przy użyciu ciężkiego karabinu maszynowego". Prawdziwe studium zezwięrzęcenia "polskiej tłuszczy" ukazuje jedna z kluczowych scen filmu rozgrywająca się w kinie. Gdy w trakcie projekcji kroniki filmowej wybrzmiewa z ekranu polski hymn, Polacy podrywają się z miejsc, wstają i tłumnie, z emfazą śpiewają. Obecni w kinie Niemcy, wśród nich Maria Thomas, stoją ze spuszczonymi głowami. Rozwścieczeni Polacy zmuszają ich do śpiewania hymnu. Bezskutecznie. Wówczas dochodzi do linczu... "Maria z rosnącą determinacją błaga dyszący z nienawiści tłum w kinie, interweniujących niemrawo polskich policjantów i wreszcie sanitariuszy w polskim szpitalu do udzielenia pomocy rannemu. W dramatycznym apelu wskazuje na krzyż wiszący w szpitalnej izbie, wołając: »Pomyślcie o Bogu. Pan Bóg na nas patrzy«". Na próżno. Pobity, wyrzucony ze szpitala narzeczony Marii umiera na ulicy, nie uzyskawszy pomocy. W lecie 1941 r. film był gotowy. Uroczysta premiera "Heimkehr" odbyła się 10 X 1941 r. w Wiedniu. Joseph Goebbels był zachwycony. W swoim dzienniku nazwał ten film najlepszym w niemieckiej kinematografii. Z tej okazji ustanowił doroczną nagrodę za najlepszy film niemiecki. Reżyser Gustav Ucicky był jej pierwszym laureatem. Powrót do Chorzel... Dzisiaj o filmie "Heimkehr", jednym z najdroższych przedsięwzięć kinowych III Rzeszy (pochłonęło ok. 3 mln RM), wiemy już całkiem sporo. Jednak przez długi czas produkcja ta była zapomniana. Zresztą całkiem słusznie, bo to plugawy obraz nazistowskiej propagandy uprawianej przez państwo totalitarne, jakim była hitlerowska III Rzesza. Skrajnie antypolski, mający w swym założeniu pogłębić i tak już silne polsko-niemieckie antagonizmy. Oglądając go ma się wrażenie ordynarnego oszustwa i perfidnego odwrócenia ról ciemiężców i ciemiężonych. Jednak sama historia związana z tym przedsięwzięciem wydaje się z historycznego punktu widzenia wciąż interesująca i mimo upływu lat mało znana. Pierwsze publikacje dotyczące fabuły "Heimkehr" pojawiły się już w latach 70. na łamach tematycznych opracowań poświęconych filmowej propagandzie III Rzeszy, lecz informacje te pozostawały w wąskim kręgu zainteresowań nielicznych filmoznawców i historyków. Temat ten niewątpliwie czekał na swoich odkrywców, którzy mogliby zaprezentować go w szerszym zakresie i nieco bardziej popularnym wymiarze. I doczekał się. Osobą, która wyciągnęła tę sprawę na światło dzienne, jest niewątpliwie Mariusz Bondarczuk - dziennikarz, wydawca i regionalista z Przasnysza, który jako pierwszy na łamach lokalnej prasy, w latach90. XX w., opisał ten epizod, gdyż m.in. bezpośrednio dotyczył pobliskiej miejscowości Chorzele. Miasteczko to bowiem pomiędzy październikiem 1940 a czerwcem 1941 roku kaprysem okupanta zamienione zostało w plan filmowy nazistowskiej megaprodukcji. Według scenariusza akcja "Heimkehr" toczy się w anonimowym miasteczku na Wołyniu i w stolicy regionu Łucku. A naprawdę zdjęcia plenerowe powstały na północnym Mazowszu, w pobliżu wschodniopruskiej granicy międzywojennej Polski - w niewielkim polsko-żydowskim miasteczku Chorzele leżącym nieopodal Przasnysza. "Powrót do Heimkehr" - Moja przygoda z filmem "Heimkehr" rozpoczęła się właściwie za pośrednictwem siedzącego tu obok pana Tadeusza Rykowskiego - opowiada Mariusz Bondarczuk, wskazując z uśmiechem na sędziwego mężczyznę. - Otóż brat pana Tadeusza, Zdzisław, pracował w czasie okupacji jako robotnik przymusowy dla Organizacji Todta w Norwegii. Któregoś dnia, w jednej z tamtejszych gazet zobaczył zdjęcie. - Był to kadr z filmu, który przedstawiał miasteczko do złudzenia przypominające jego rodzinną miejscowość. Było jednak wzbogacone o zaskakujące go elementy scenografii filmowej, otóż widniały na nim zupełnie niespotykane w tych stronach pałuby - wozy konne charakterystyczne bardziej dla terenów Kresów Wschodnich. Podpis pod fotografią rozwiał szybko jego wątpliwości. Ewidentnie były to Chorzele, skąd pochodził. Najwyraźniej więc był to prasowy reportaż z planu filmowego, który Niemcy tam usytuowali. - Po wojnie Zdzisław Rykowski przywiózł ów wycinek do Polski. Wiele lat później wraz z bratem Tadeuszem przekazali go do Muzeum Historycznego w Przasnyszu. Tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem to zdjęcie. I tak naprawdę od niego wszystko się zaczęło - wspomina dziennikarz. I zaraz dodaje: - Lecz nie od razu. Było to bowiem we wczesnych latach 90. Zajmowałem się wówczas licznymi tematami, a sprawa nazistowskiego filmu kręconego w Chorzelach podczas wojny wydawała się wtedy niezwykle trudna do zrekonstruowania. Niewiele było o tym wiadomo, brakowało literatury i właściwie konkretniejszego punktu zaczepienia. Historią tą ostatecznie zająłem się dopiero po zmianach ustrojowych, gdy zacząłem wydawać w Przasnyszu "Gazetę Przasnyską". Któregoś dnia od pana Tadeusza dowiedziałem się, że do jednej z mieszkanek Chorzel napisał list austriacki naukowiec, który interesował się filmem "Heimkehr". Pan Tadeusz Rykowski ma obecnie 93 lata. Z wykształcenia jest prawnikiem, lecz nigdy nie podjął pracy w zawodzie, zostając uznanym w okolicy technikiem dentystycznym. W czasie wojny był zaangażowany w konspirację jako łącznik Armii Krajowej, później działał też krótko w ramach Narodowych Sił Zbrojnych. Urodził się w Chorzelach, lecz większość życia spędził w Przasnyszu. W czasie kręcenia "Heimkehr" często bywał w miasteczku. - Miałem przepustkę do Chorzel, kosztowała 50 gr., i z Przasnysza jeździłem tam rowerem. Przekazywałem znajomym wiadomości nadawane z Londynu, gdyż kuzynka Halina Rykowska miała radio - siedmiolampowego Telefunkena, z którego zaprzyjaźniona grupa młodych wówczas ludzi słuchała audycji nadawanych po polsku z Londynu. W Chorzelach zatrzymywałem się u kolegi, który miał zakład fotograficzny. Odwiedzając go widziałem, jak Austriacy kręcili ten film.Północna część miasta była zmieniona. Zbudowano tam piętrowe dekoracje imitujące zabudowania. Czasami stołowałem się w restauracji u Jabłońskich, gdzie spotykałem filmowców z Wiednia, których część wynajmowała tam też pokoje. Właśnie do wnuczki właścicieli tego lokalu - Jadwigi Połomskiej, w latach 90. wysłał list z prośbą o kontakt Austriak, który badał historię tego filmu - tłumaczy pan Tadeusz. O tym niezwykłym kontakcie poinformował wydawcę lokalnej gazety. Dziennikarza zainteresowało to na tyle, że postanowił wrócić do odłożonego wiele lat wcześniej tematu, i wykorzystać szansę, by zdobyć o nim więcej informacji. - Nawiązałem kontakt z młodym wówczas naukowcem z Wiednia, który badał różne aspekty związane z filmem "Heimkehr". Nazywał się on Gerald Trimmel i przygotowywał rozprawę doktorską o tym obrazie filmowym. Zacząłem prowadzić z nim korespondencję i wkrótce przeprowadziłem wywiad, już za pośrednictwem internetu, który wówczas w Przasnyszu raczkował. - Rozmowa z Trimmelem ukazała się w moim czasopiśmie w 1997 roku. Dzięki wiedeńskiemu naukowcowi dowiedziałem się licznych, dotąd zupełnie nieznanych, szczegółów dotyczących realizacji tej produkcji, jak również najbardziej intersującego mnie epizodu związanego z Chorzelami. Gdy Trimmel przysłał mi kopię tego filmu na kasecie wideo, mogłem nareszcie zobaczyć obraz, o którym zaczynałem już sporo wiedzieć. Niebawem też ukazała się książka Geralda Trimmela - istne kompendium wiedzy na temat filmu. - Wówczas powstała myśl, aby zaprezentować "Heimkehr" w Chorzelach. Chodziło jednak o to, aby przede wszystkim dotrzeć do świadków, osób, które brały w czasie wojny udział w realizacji filmu bądź zachowały w pamięci pobyt ekipy filmowej w miasteczku. Wkrótce udało mi się dotrzeć do takich ludzi, dzięki czemu mogłem opublikować wyniki swojego dziennikarskiego śledztwa, jeśli tak szumnie można by to określić - wspomina Mariusz Bondarczuk. Od artykułów… do filmu o filmie Temat wzbudził zainteresowanie nie tylko wśród okolicznych mieszkańców, ale także i regionalnych mediów z Mazowsza. Informacje na temat planu filmowego z czasów II wojny światowej w Chorzelach były dla większości odbiorców nowością i sporym zaskoczeniem. - Niestety, na pewnym etapie mojego dochodzenia osiągnąłem maksimum, i nie byłem w stanie swoimi stosunkowo skromnymi środkami go kontynuować. Podzieliłem się więc tematem z dziennikarzem "Polityki" Marcinem Kołodziejczykiem, który miał o wiele większe możliwości jego dalszego poprowadzenia. - Wkrótce, podobnie jak ja wcześniej, i on połknął "heimkehrowego" bakcyla. Opublikował obszerny artykuł w swoim poczytnym i opiniotwórczym tygodniku. Zebrał wówczas na tyle dużo materiału, by myśleć o zrobieniu obrazu dokumentalnego o tym ekranowym przedsięwzięciu. Miał to być taki film o filmie. Przygotowania do niego, poszukiwania producenta i pozyskanie odpowiedniego zaplecza finansowego zajęły niemal 10 lat. Ostatecznie udało się to w roku 2012. - Miałem przyjemność współpracować przy produkcji reportażu o jednym z największych nazistowskich przedsięwzięć propagandowych przeznaczonych na filmowy ekran, czego efekty można dziś obejrzeć na małym ekranie jednej z satelitarnych stacji. Trwającą więc niemal 20 lat pracę nad tematem podsumowaliśmy w "Powrocie do Heimkehr", gdzie ponownie udało nam się dotrzeć do niemal wszystkich żyjących świadków, których wypowiedzi zarejestrowaliśmy kamerą. - Byliśmy również w Wiedniu, gdzie spotkaliśmy się z Geraldem Trimmelem oraz podążyliśmy archiwalnym tropem losów wytwórni Wien Film, reżysera Gustava Ucicky’ego oraz odtwórczyni jednej z głównych ról, austriackiej gwiazdy Pauli Wessely. W filmotece wiedeńskiej, gdzie przechowywana jest oryginalna dokumentacja z planu w Chorzelach, spotkało nas z kolei srogie rozczarowanie, gdyż nic nam nie udostępniono. Tłumaczono się trudną historią Austrii, co dziś wydaje się nieco dziwne. - Zgłębiliśmy także losy polskich aktorów, którzy z różnych względów wystąpili w tym filmie, za co część z nich była po wojnie sądzona za kolaborację z wrogiem. Zresztą jeden z organizatorów polskiej obsady na potrzeby "Heimkehr" - słynny przedwojenny amant filmowy - Igo Sym został za zdradę zastrzelony przez nasze podziemie - opowiada Mariusz Bondarczuk.Jednym z przystanków na trasie był Izrael. W Holon, niedaleko Tel Awiwu mieszkał (nieżyjący już) Dawid Fiszerung, jeden z nielicznych ocalałych z Holokaustu Żydów chorzelskich. Jego ojciec był krawcem. W Chorzelach stoi jeszcze dom Dawida, do którego po wojnie nigdy nie pozwolono mu wejść. Podczas kręcenia filmu mieszkało w Chorzelach około 30 żydowskich rodzin. To był dla nich ostatni okres spokoju. Nie byli angażowani do filmu. W fabule "Heimkehr" potraktowano ich obecność dość oszczędnie. Zazwyczaj stanowią tło budzące odrazę swoim zachowaniem i wyglądem. Niewiele jest scen, w których Żydzi są wyeksponowani przed kamerą. Tak dzieje się np. w scenie wyrzucania i palenia wyposażenia niemieckiej szkoły. "Ta scena jest jedną z najciekawszych scen w filmie Heimkehr. Po raz pierwszy jasno przedstawia koncepcję tzw. podludzi, czyli »elementu polskiego i żydowskiego«. Widzimy Polaków, którzy demolują niemiecką szkołę, rzucają wszystko na stos. Nagle pojawia się żydowskie dziecko, które ten stos podlewa benzyną i podpala. Widzimy szkolną tablicę w płomieniach, na której jest napisane: »Wielkie Niemcy, liczba Niemców 79,4 miliona«. Na środku stosu płonie globus, który ma symboliczne znaczenie. Ta żydowsko-polsko rasa podludzi ze Wschodu stanowi zagrożenie nie tylko dla narodu niemieckiego, ale jest zagrożeniem dla całego świata, dla całej kultury, a kultura, to oczywiście niemiecka kultura". Kolejną sceną, w której wyraźnie i dokładnie ukazany jest "wrogi element żydowski", to scena na targu. Występuje w niej austriacki Żyd, Eugen Preiss, który gra kupca Salomonsona. "Salomonson filmowany jest z profilu. W ten sposób idealnie można było wyeksponować te wszystkie archetypiczne cechy, które przypisywali Żydom narodowi socjaliści. Pokazywany jest więc z profilu. Na jego szczupłą twarz pada cień. Widzimy haczykowaty, długi nos, ostre kontury twarzy... istny drapieżnik czyhający na swoją ofiarę". Generalnie jednak autorzy filmu skoncentrowali się na negatywnych cechach Polaków. Żydowski wróg wymagał odrębnego potraktowania, na to przyjdzie jeszcze czas....Dlaczego akurat Chorzele zostały wytypowane jako lokalizacja planu filmowego jednej z najdroższych produkcji filmowych III Rzeszy? - Zaważyły na tym różne kwestie. Zapewne niebagatelną rolę miała w tym logistyka i bezpośrednie połączenie kolejowe miasteczka z Wiedniem. Bliskość dawnej granicy z Prusami Wschodnimi i możliwość pozyskania stamtąd niemieckich statystów oraz tamtejszych firm budowlanych miała również znaczenie, podobnie jak nieograniczony dostęp do polskich statystów. - Co ciekawe, plener ten wybierał m.in. kpt. Wilhelm Hosenfeld, znany nam z filmu "Pianista", oficer, który po Powstaniu Warszawskim uratował ukrywającego się Władysława Szpilmana. Gdy stacjonował w Polsce, został oddelegowany do tego zadania, o czym wspomina w zachowanych do dziś listach do żony - odpowiada Mariusz Bondarczuk. Kierowcy wehikułu czasu… Wciąż żyją w Chorzelach ludzie, którym kilka wojennych miesięcy, kiedy miasteczko zostało zmienione w plan filmowy, zapadło szczególnie w pamięci. Mieliśmy okazję spotkać się z nimi, i cofnąć się w czasie do tamtych dni. Pan Lucjan Jankowski miał wówczas 13 lat, był synem funkcjonariusza Straży Granicznej. Spotykamy się z nim w jego mieszkaniu. Wkrótce dołącza do nas jego przyjaciel Henryk Deptuła, kolejny świadek tamtych dni. Rozpoczynają swoją opowieść: - Trudno w krótkich słowach o tym wszystkim opowiedzieć - mówi pan Lucjan, który mieszkał z rodzicami i bratem Oktawiuszem w centrum Chorzeli. Tym samym miał możliwość przyglądać się pracy nad filmem niemal codziennie. - Było to jeszcze w 1940 roku. Wówczas już rozpoznawaliśmy większość Niemców z miejscowej administracji i władz okupacyjnych, dlatego zwróciliśmy uwagę na dość nagłe pojawienie się nieznanych nam wcześniej osób. Mówili po niemiecku, ale jakoś inaczej, poza tym w stosunku do mieszkańców zachowywali się znacznie przyjaźniej niż pozostali. - Dość szybko okazało się, że są to Austriacy, którzy pracowali dla wytwórni filmowej z Wiednia. Robili jakieś notatki, coś szkicowali, fotografowali. Oznaczało to, że zamierzają kręcić u nas film. Oczywiście nie wiedzieliśmy jaki, choć wielu z nas domyślało się, że może być to zapewne produkcja propagandowa. Później okazało się, że był to "Heimkehr" - wspomina Henryk Deptuła. Jakiś czas potem spokojne miasteczko zatętniło niespotykanym dotąd życiem, zaś Chorzele czekały nieodwracalne zmiany. Wkrótce zjawiły się w miasteczku niemieckie ekipy budowlane z pobliskiego Ortelsburga (Szczytna). - Prace rozpoczęły się od stworzenia zaplecza materiałowego, gdzie zgromadzono ogromne ilości drewna. Na rynku zaczęli też wiercić studnię głębinową, co trwało prawie całą zimę. Po wielu próbach musieli jednak zrezygnować, bo wody zwyczajnie nie było. Doszli jednak do wniosku, że mogą ją pozyskać z miejsca, gdzie stała synagoga, gdyż ta posiadała już studnię obok mykwy. Zbadali, czy jest wystarczająca ilość wody, a następnie przystąpili do budowania bazy materiałowej i przygotowania przyszłego planu filmowego. - Ten najwyraźniej przewidywał powstanie dużego placu, którego jednak u nas nie było. W związku z tym zadecydowano o rozbiórce miejscowej synagogi i pobliskiej rzeźni rytualnej. Zapewne, aby upokorzyć miejscowych Żydów, zagnano ich do prac rozbiórkowych. W ten sposób filmowcy oszczędzili fundusze i jednocześnie pozyskali dodatkowy budulec na dekoracje. Potem wybudowane zostały tam baraki dla biur filmowców, do których doprowadzono nawet centralne ogrzewanie - opowiada pan Lucjan. Zaczęto też wkrótce gromadzić rekwizyty. W pewnym momencie kolej dostarczyła dużą ilość wozów konnych, zupełnie nieznanego w tych stronach rodzaju - z pałubami typu wschodniego. Moment ten zapamiętał dobrze Pan Henryk Deptuła, którego ojciec był kolejarzem. - Teraz wiemy, że zgodnie ze scenariuszem akcja filmu miała się toczyć w kresowym miasteczku pod Łuckiem, jednak wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Wozy z pałubami pozyskano na pewno z terenów wschodnich Polski i umieszczono na rynku, czyli dzisiejszym pl. Kościuszki. Było ich kilkadziesiąt. Zastanawiało nas wtedy, dlaczego jest ich tak dużo? - zadaje sobie pytanie pan Henryk. Wkrótce miasto zaczęło zmieniać swoje oblicze. Ciąg komunikacyjny i układ urbanistyczny Chorzel był wówczas zupełnie inny niż teraz, i najwyraźniej zdecydowanie nie pasował do koncepcji filmu. - Niemcy wyburzyli całą ulicę Grunwaldzką, od Żabiej do rynku, i uczynili z niej główną ulicę filmowego miasteczka. W powstałej w ten sposób luce zbudowano kompletną niemal makietę kresowego miasta z budynkami. Ciągnęło się to przez pół ul. Grunwaldzkiej i od Zduńskiej do rynku. Makieta znalazła się też na budynku państwa Bączków, który został przemieniony w filmie na Deutsche Schule - mówi pan Lucjan. "Odwilż" Zmiany związane z pobytem austriackich filmowców były wyraźnie odczuwalne dla mieszkańców. Wiązały się jednak nie tylko z przebudową miasteczka. - Zauważyłem, i inni też, że w okresie pobytu ekipy austriackiej represje i surowa dyscyplina władz okupacyjnych była nieco złagodzona, nie było w każdym razie takiego napięcia, jakie się wcześniej odczuwało. Zniesiono nawet godzinę policyjną. Austriacy wyróżniali się na tle Niemców, byli kulturalni i zupełnie nie wulgarni wobec nas, jak tamci. Ku naszej radości na kilka miesięcy zapanowała w Chorzelach "odwilż", a terror zelżał - wspomina Lucjan Jankowski, który jednak dodaje: - Część filmowców była zakwaterowana u państwa Jabłońskich w pensjonacie, inni mieszkali w domach mieszkańców. Nie był to nakaz. Austriacy w odróżnieniu od Niemców nie wydawali rozkazów, a raczej zwracali się z prośbą. Lecz oczywiście każda ich prośba mogła być wzmocniona nakazem urzędowym. Np. obowiązek uczestniczenia mieszkańców w nagrywaniu pewnych scen był egzekwowany przez władze administracyjne. Wynikało to zapewne z umów, jakie ekipa filmowa zawiązała z władzami państwowymi III Rzeszy, które udostępniły narzędzia prawne, by spełniać wszelkie potrzeby ekipy filmowej. "Cwaniaczki" z Pragi, czyli jak przyłożyć Niemcowi Plan filmowy przygotowany był więc z typowo niemiecką dokładnością i skrupulatnością. Wszystko było zaplanowane i odbywało się zgodnie z harmonogramem. Były jednak sytuacje, o których możemy dowiedzieć się wyłącznie od postronnego, lecz wnikliwego obserwatora jakim niewątpliwie jest pan Lucjan. - Do jednej z bardziej znanych z filmu scen sprowadzono, jako statystów, niemiecką młodzież z pobliskiego Opaleńca, którzy odgrywać mieli role uczniów z likwidowanej niemieckiej szkoły. Jako ich przeciwników, a właściwie "oprawców", ściągnięto z Warszawy schwytanych podczas łapanki chłopaków z dzielnicy Praga ("cwaniaczków" z Warszawy). Zakwaterowano ich obok mojego domu. - Pamiętam ten moment, gdy zobaczyłem ich po raz pierwszy. Któregoś dnia wychodząc z budynku zauważyłem masę obcych młokosów spoza Chorzel. Zacząłem z nimi rozmawiać. Opowiadali, że Niemcy zwinęli ich z ulicy i przywieźli tutaj, lecz nie wiedzieli, po co. Okazało się, że mieli wytworzyć odpowiednią atmosferę i sprowokować bójkę z niemieckimi chłopakami. Wg scenariusza Polacy mieli prześladować Niemców w miasteczku jeszcze przed wojną w 1939 roku, i w jednej ze scen miał być odegrany epizod brutalnej likwidacji niemieckiej szkoły. Część jej wyposażenia Polacy mieli wyrzucić na bruk i spalić. - Jest scena, w której Polak bierze klatkę z kanarkiem i zamierza wrzucić ją na rozpalony stos. Niemiecki uczeń sprzeciwia się temu. Wywiązuje się bójka. Taką scenę widzimy w filmie "Heimkehr". Ja obserwowałem tę sytuację spoza kadru, gdy ją kręcono na planie filmowym. Bójka pomiędzy tymi chłopcami była w rzeczywistości spontaniczna i niereżyserowana. Niemiec naprawdę oberwał w nos tak mocno, że poleciała mu krew. Było to idealne ujęcie, które wyszło niezwykle realistycznie. Zapewne usatysfakcjonowało nie tylko operatorów, lecz również polskich chłopaków, którzy od dawna marzyli, by bezkarnie przyłożyć Niemcowi - wspomina z uśmiechem pan Lucjan. Wrześniowe wojsko w 1941 roku Jest w "Heimkehr" również scena, gdy do miasteczka wjeżdża oddział Wojska Polskiego na motocyklach i ciężarówkach, ochraniany nawet przez dwie oryginalne, zdobyczne tankietki. - Autentyczny sprzęt, mundury, nasi uzbrojeni żołnierze... jak malowani. Taki widok wywołał u nas euforię, niemal poczułem namiastkę atmosfery wyzwolenia, jednak oczywiście były to tylko pozory, bo w rzeczywistości był to Wehrmacht. Co ciekawe, w tym samym czasie pojawił się nieświadomy niczego patrol niemiecki, który nie został wcześniej poinformowany o przybyciu pojazdów mających wystąpić w filmie. O mało co nie doszło do strzelaniny, a zaskoczenie było całkowite, gdy dwa lata po Kampanii Wrześniowej pojawił się doskonale umundurowany i uzbrojony oddział polskiego wojska. Oczywiście byłaby to strzelanina pomiędzy przebranymi za Polaków żołdakami z Wehrmachtu a niemieckimi żandarmami - mówi pan Lucjan I dodaje: - Kiedy ta "nasza" armia tak wjeżdżała do miasteczka, jeden z tych warszawskich chłopców podbiegł do Pauli Wessely, krzycząc do niej radośnie w blasku reflektorów: "Nasze wojsko jedzie! Nasze wojsko jedzie!". Ona w tym momencie przekonująco odegrała scenę przerażenia i smutku. Widziałem, jak to nagrywano, w filmie jednak ta scena się nie znalazła. Prawda o filmie Plan filmowy w Chorzelach nie był jedynym, gdzie kręcono "Heimkehr". Sporą cześć ujęć realizowano już w wiedeńskim studiu filmowych, gdzie pieczołowicie wybudowano drewnianą konstrukcję-makietę właściwego miasteczka kresowego i filmowego - Łucka. Tam też powstała większość scen rozgrywanych w pomieszczeniach, a także z udziałem polskich aktorów. W miasteczku natomiast do samego końca nikt nie wiedział, o czym tak naprawdę jest film, którego treść ze zrozumiałych względów była trzymana w tajemnicy. Kwestia ta niezwykle intrygowała pana Lucjana, który jako jeden z nielicznych dowiedział się o szczegółach fabuły niedługo później, podczas pobytu na robotach przymusowych w Niemczech. - W 1942 roku zostałem wywieziony do pracy za Szczytno, do wsi Markszewo niedaleko Starych Kiejkut. "Heimkehr" wówczas wyświetlano w kinach, z urzędową sugestią, aby obejrzeli go wszyscy Niemcy, którzy mają styczność z Polakami. Widział go mój bauer, z którym na ten temat sporo rozmawiałem. Widziałem, że prawie z każdego domu obowiązkowo ktoś musiał iść na ten film. Część szła z poczucia obowiązku, inni ze strachu, by nie budzić podejrzeń. Odczucia ich, jakie udało mi się zaobserwować, były bardzo różne. Niektórzy mieli świadomość propagandy i byli pełni rezerwy, inni byli bardziej na nią podatni, wierząc, że film przedstawiał autentyczne wydarzenia - mówi pan Lucjan. Więcej "szczęścia" miała mieszkanka Chorzel p. Jadwiga Kisielnicka, która oglądała "Heimkehr" już w 1942 r. w Królewcu, wywieziona tam na roboty przymusowe. Jej gospodarz zabrał p. Jadwigę na film, wiedząc, że był kręcony w jej rodzinnej miejscowości, a ona była świadkiem jego realizacji. Jednak seans okazał się dla niej wątpliwej jakości rozrywką. Jak wspominała po latach: "Zobaczyłam perfidne kłamstwo!"12. Cel założony przez twórców, został osiągnięty. Obecni w kinie Niemcy szlochali nad losem swych rodaków uciemiężonych niegdyś przez Polaków. Dziś w Chorzelach niewiele jest miejsc świadczących o kręconym przed ponad 70 laty filmie. Po zakończeniu zdjęć austriacka ekipa wyjechała, a w ciągu kolejnych 3-4 dni ekipy budowlane zdemontowały wszelkie makiety i dekoracje. Załadowano je na pociąg i wywieziono do Wiednia. Zostawili jedynie wysadzoną atrapę mostu granicznego. - Był z drewna, chociaż, żeby się o tym przekonać, trzeba było podejść naprawdę blisko. Był świetnie zrobiony i doskonale imitował żelazo. Jeszcze jakiś czas później jego kawałki służyły nam za podpałkę - wspominają panowie Lucjan i Henryk z którymi udaliśmy się na spacer po Chorzelach śladami miejsc, gdzie kręcono "Heimkehr". Jest ich już niewiele, choć oczami wyobraźni widzieliśmy ową atrapę mostu, restaurację Państwa Jabłońskich, czy obudowany dekoracjami dom rodziny Bączków. Widzieliśmy również pusty plac, gdzie niegdyś stała synagoga i miejsce po rytualnej rzeźni. Do dzisiaj ocalało jedynie kilka domów rodzin żydowskich. Ich gospodarze nie mieli takiego szczęścia... W grudniu 1941 r. Żydów wywieziono do getta w Makowie Mazowieckim, a następnie do obozów zagłady. Za środek transportu do getta posłużyły kryte wozy konne. Te same, które zagrały w "Heimkehr" jako zaprzęgi Volksdeutschów powracających do starej ojczyzny... Po zakończeniu filmu do Chorzel powróciła ponura okupacyjna rzeczywistość. Na Polaków spadły rekwizycje, konfiskaty i deportacje na roboty przymusowe. W miasteczku na powrót zapanował reżim i terror rodem z... "Heimkehr". Izabela Kwiecińska, Piotr MaszkowskiZdjęcia: arch. Mariusza Bondarczuka, zb. Narodowego Archiwum Cyfrowego, arch. redakcji.