Na przełomie sierpnia i września 1946 roku, wczesnym rankiem, do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach wezwano około 70 odpowiednio dobranych funkcjonariuszy UB z terenu całego województwa. Na odprawie poinformowano ich, że wkrótce rozpocznie się specjalna akcja o zaostrzonym stopniu tajności. Nikt nie miał prawa na ten temat rozmawiać, ani z nikim się kontaktować. Wszyscy uczestnicy zebrania otrzymali zakaz oddalania się od miejsc zakwaterowania do czasu zakończenia akcji, która mogła potrwać kilka dni. Po zamknięciu odprawy, funkcjonariusze uzbrojeni w broń krótką i pistolety maszynowe zostali załadowani na dwie ciężarówki i wywiezieni w kierunku zachodnim. Oprócz dowodzących akcją, nikt nie znał ani miejsca, ani celu podróży. Na miejsce dotarli późnym popołudniem. Był to opuszczony poniemiecki majątek - folwark z dużym okazałym domem, stajnią i ogrodem. W głównym budynku, którego świetność przyćmiły ślady wojennych zniszczeń, na parterze przygotowano dwa pomieszczenia do spania wyłożone słomą oraz dwa inne, skąpo wyposażone, z przeznaczeniem na jadalnie. Dopiero po zakwaterowaniu się niżsi rangą funkcjonariusze poznali plan. Dowiedzieli się, że następnego dnia przybędą, przerzucani na zachód, partyzanci z oddziału NSZ "Bartka". Przywitać ich tu mieli specjalnie dobrani agenci - odgrywający rolę miejscowego oddziału NSZ, ochraniającego punkt przerzutowy. Wszystko wydarzyło się zgodnie z planem. Późnym popołudniem następnego dnia, na teren folwarku przyjechały samochody ciężarowe przewożące grupę uzbrojonych partyzantów. Wymieniono hasła i odprężeni NSZ-towcy rozlokowali się w przydzielonych im pomieszczeniach. Wieczorem zjedli kolację zakrapianą alkoholem ze środkiem odurzającym (kilka godzin wcześniej zaufany lekarz z UB wstrzyknął go do zalakowanych butelek z wódką). Wkrótce wszyscy partyzanci zasnęli, oprócz wystawionego przed wejściem wartownika. W ciemnościach, przed świtem, zabudowania zostały otoczone przez funkcjonariuszy UB. Każdy z nich miał na ręku białą opaskę w celu łatwiejszej identyfikacji. Pierwszy zginął wartownik. Zabity ciosem noża przez jednego z napastników. Do okien dobiegła grupa szturmowa, wrzucając do środka budynku specjalne granaty o zwiększonym ładunku, ale bez stalowych odłamków. Miały raczej oszołomić niż zabić. Budynek wypełnił huk i dym, rozległy się pojedyncze strzały. Zapanował chaos. Z domu, zataczając się, zaczęli wychodzić oszołomieni partyzanci, którzy nie zginęli lub nie stracili przytomności. Po kolei każdy z nich był obezwładniany, przewracany na ziemię i przeszukiwany przez obstawę. Następnie wleczono ich na bok, gdzie bardziej przytomni musieli się rozebrać, z innych ściągano po prostu ubranie. Gdy ugaszono jakiekolwiek próby oporu i zamieszanie ucichło, nad przygotowanym wcześniej dołem rozpoczęły się egzekucje. Towarzyszył im dym z ogniska, gdzie płonęły mundury, dokumenty i przedmioty osobiste ofiar. Zeznania i relacje Taki obraz finału operacji "Lawina" wyłania się z opowieści jednego z funkcjonariuszy UB. Jedynego bezpośredniego świadka - wykonawcy, który zgodził się mówić. Jan Fryderyk Zieliński zgłosił się pod koniec 1990 roku do prokuratury, po ukazaniu się w prasie informacji dotyczących prowadzonego od prawie roku postępowania w sprawie: "Gwałtownej śmierci nieustalonych osób z formacji wojskowych i osób cywilnych prawdopodobnie zamordowanych we wrześniu 1946 roku w okolicy zamku Hubertus w gminie Wielowieś". Dlaczego Zieliński złamał zasadę milczenia obowiązującą członków komunistycznego aparatu bezpieczeństwa? Czy, jak sam twierdził, rzeczywiście ciążyło mu sumienie? A może chciał się zabezpieczyć na wypadek gdyby śledczym udało się dotrzeć do materiałów dotyczących operacji, w której brał bezpośredni udział? Na te pytania już chyba nigdy nie odpowiemy. Jednak z pewnością jego relacje stanowią podstawowe źródło dotyczące organizacyjnej strony operacji, mającej na celu zlikwidowanie żołnierzy NSZ "Bartka". Obok dokładnego opisu mordu świadek wspominał, iż drugiego dnia po egzekucjach widział na pobliskim lotnisku kolejne miejsce - zaminowany barak, gdzie według planu mieli zostać wysadzeni w powietrze partyzanci z oczekiwanego lada moment drugiego transportu. Zieliński, schorowany starzec przebywający podczas przesłuchań w domu opieki społecznej, twierdził, iż w trakcie operacji dręczyły go wyrzuty sumienia. Poprosił więc swego bezpośredniego przełożonego o zwolnienie z pełnienia czynności służbowych z powodu choroby. Bez większych problemów otrzymał zgodę, dzięki czemu na dzień przed przyjazdem drugiej grupy NSZ-towców wyjechał. Później, w rozmowie z innym uczestnikiem akcji, miał jedynie usłyszeć, że wszystko poszło zgodnie z planem i zaminowany barak został wysadzony. Zieliński w miejscu egzekucji przebywał trzy dni, nigdy więcej tam nie wrócił. Choć zapamiętał całkiem sporo szczegółów, a nawet podał miejscowość - Łambinowice - okazało się wkrótce, że bardzo się pomylił. Potwierdziła to pierwsza wizja lokalna. Miejsce, gdzie zastrzelono partyzantów i zakopano ciała oraz przewidziano do wysadzenia barak na lotnisku znajdowało się zupełnie gdzie indziej. Gdzie? Tego do dzisiaj nie udało się potwierdzić. Do tego wątku jeszcze wrócimy. Barania Góra. Pierwsza połowa września 1946 roku "Było południe. Przy drodze ukryci w krzakach czekaliśmy gdzieś do 4 popołudniu. W tym miejscu na drodze rozłożone były 3 gazety. To był taki sygnał. Samochód miał właśnie przyjechać, gdy ja wstałem i mówię do Żbika "Komendancie - ja już raz tak wpadłem za okupacji w 1944 roku i to może być pułapka i ja nie chce jechać". Żbik mi opowiedział: "to twoja rzecz, masz wolną rękę". Ja wtedy powiedziałem "kto idzie za mną?". Bałem się, że oni będą do mnie strzelać, bardzo się bałem i trzymałem za kolbę pistoletu. Wtedy tylko jeden odważył się iść ze mną - miał pseudonim "Brzoza" (...). Nie czekaliśmy na przyjazd samochodu i odeszliśmy" - relacja Władysława Jodłowca. ps "Czarny". Gdy zbliżała się chwila wyjazdu pierwszego transportu okazało się, że wśród członków zgrupowania NSZ nie ma pełnej zgody co do decyzji o przeniesieniu się na Zachód. Większość miejscowych górali od samego początku nie chciała opuścić rodzinnych stron, inni, podobnie jak "Czarny", mieli złe przeczucia lub coś podejrzewali. Najbardziej nieufnym pozostawał jeden z dowódców oddziałów - Antoni Biegun ps. "Sztubak". Cała sprawa budziła jego podejrzenia do tego stopnia, że dwukrotnie odmówił podporządkowania się wyraźnym rozkazom dowódcy zgrupowania. Sytuacja stawała się bardzo napięta. Ponadto "Sztubak" zmienił ustalony wcześniej porządek jednego z transportów, wyciągając z niego swoją ówczesną dziewczynę i namawiając kilku partyzantów do pozostania. Ostatecznie po potwierdzeniu przez swoich informatorów podejrzeń, że cała sprawa jest ubecką prowokacją, rozkazał schwytać obsadę ciężarówek. Kierowcy - funkcjonariusze UB, widząc na miejscu spotkania ludzi "Sztubaka" z bronią długą, podczas gdy warunki transportu mówiły tylko o broni osobistej, zorientowali się, że coś jest nie w porządku i odjechali bez swojego ładunku. Pomimo tego "Bartek" nadal wierzył, że decyzja o wyjazdach jest zgodna z autentycznym rozkazem "centrali". Tę wiarę zniszczyło dopiero przybycie na Baranią Górę jednego z partyzantów, Andrzeja Bujaka ps. "Jędrek". Jego opowieść była wstrząsająca. Opisując znany nam już schemat transportu wspominał tylko, iż podczas noclegu urządzonego w opuszczonych zabudowaniach jakiegoś pałacyku bądź majątku ziemskiego nie pił zatrutego alkoholu. To go uratowało. W momencie gdy do środka wpadły granaty i rozpoczęła się akcja, udało mu się uciec na strych, gdzie schował się w trocinach. W kryjówce siedział kilka długich dni tracąc rachubę czasu. Nie wiedział jaką dokładnie drogą wracał, ani z jakiego miejsca wyruszył. Do rodzinnej wsi dotarł po kilku następnych dniach, tam po pewnym czasie odnaleźli go ludzie "Bartka" i sprowadzili do obozowiska na Baranią Górę, przez wiele dni był wypytywany, jednak wydaje się, że do końca mu nie ufano. Gdy w latach 90. prowadzący śledztwo prokuratorzy przesłuchiwali byłych partyzantów, którzy nie wyjechali transportami, usłyszeli różne wersje "relacji Bujaka". Komuś miał opowiedzieć, że ukrył się w kominie, innemu, że na strychu. Raz relacjonował, iż był to poniemiecki pałacyk, innym razem, że ruiny zameczku. Pojawiały się też wersje mówiące o majątku, a nawet poniemieckiej szkole. W jednej z relacji był sam, w innej z drugim partyzantem, Władysławem Nowotarskim, który został zastrzelony ponieważ nie wytrzymał nerwowo i wyszedł z ukrycia za wcześnie. W opowieściach tych zmieniały się szczegóły zapamiętanej przez "Jędrka" topografii, jednak konsekwentnie odtwarzał w pamięci pewne fragmenty - częściowo zniszczony pałacyk, pomieszczenia na parterze wyścielone słomą, jadalnie wyposażone w proste stoły i krzesła, gdzie spożywano posiłek, nocny atak, głośne eksplozje granatów i strzały. Niestety, nigdy nie złożył żadnej, pisemnej relacji. Kilka lat po opisywanych wydarzeniach uciekł na Zachód. Zmarł prawdopodobnie na początku lat. 90. w Kanadzie. Analizując kluczowe punkty jego wtórnie przekazywanej relacji, nie sposób nie zauważyć, że są w kilku miejscach zbieżne z relacjami Zielińskiego - pałacyk, który mógł być po prostu okazałym budynkiem poniemieckiego majątku, pomieszczenia wyłożone słomą, nocny atak zapoczątkowany wrzuceniem "głośnych" granatów. Czy zatem mówili o tych samych wydarzeniach z dwóch perspektyw? Tajemnica transportów Do 2010 roku wszystkie prowadzące sprawę prokuratury wytworzyły ponad 20 opasłych tomów akt. Zebrano w nich olbrzymie ilości danych: oryginalne dokumenty z lat. 40. i 50. oraz tworzone podczas postępowań po 1990 roku raporty z prac poszukiwawczych, fragmenty książek, relacje, opinie biegłych, protokoły zeznań świadków - byłych partyzantów, mieszkańców wsi sąsiadujących z potencjalnymi miejscami zbrodni, pracowników UB i wielu innych. Ostatecznie przyjęto, że Zieliński był naocznym świadkiem likwidacji jednego z transportów w poniemieckim majątku, oraz widział przygotowania - zaminowany barak - do likwidacji drugiej grupy. Andrzej Bujak miał uciec z kolejnego miejsca - zniszczonego pałacyku, bądź zameczku, a na polanie Hubertus w pobliżu wsi Barut wysadzono budynek z czwartym transportem - tam zebrano największą ilość relacji mieszkańców okolicznych wsi potwierdzających ten fakt. Ponadto nie wykluczano, że wyruszyły jeszcze inne transporty. Prowadzący przez wiele lat śledztwo prokurator z katowickiego OKŚZpNP Piotr Nalepa twierdził, iż mogły one wyjechać nawet sześć razy. Liczbę zabitych partyzantów określano na co najmniej 158 osób. Wydaje się, że te liczby są czymś więcej niż ponurą statystyką zbrodni. Bowiem prawdopodobnie za nimi kryje się pierwsza część zagadki, która pozwoli nam być może uzyskać pełny obraz operacji "Lawina". W przeważającej części relacje byłych partyzantów NSZ mówią o trzech transportach, które wyruszyły na ziemie zachodnie. Wg zeznań jednej z kobiet, związanej ze "Sztubakiem", w trzech turach miało wyjechać 167 ludzi. Przy czym dwa pierwsze transporty miały wyruszyć jeszcze w sierpniu 1946 roku. Z kolei wg Władysława Jodłowca ps. "Czarny", trzy grupy, które opuściły obóz miały liczyć ok. 100 członków oddziału. Podobną liczbę transportów i ludzi podawała w swoich relacjach blisko związana z "Bartkiem" Anna Szweda, jak również Aurelia Włoch (córka Stanisława Włocha ps. "Lis", która przez wiele lat zbierała wszystkie relacje i dokumenty związane z tą sprawą). Jednak część byłych partyzantów podaje jeszcze inne liczby, np. Tadeusz Przewoźnik ps. "Kuba" (brat jednego z oficerów "Bartka" - Jana Przewoźnika ps. "Ryś") mówił o pięciu transportach, po 50 osób każdy. Przy czym przyznawał, że był osobiście przy odjeździe trzech. Rozbieżności te są spowodowane znacznym upływem czasu - relacjonowano je ponad 40 lat od wydarzeń, jak również faktem, iż nikt oprócz najbliższych i zaufanych oficerów "Bartka" nie znał ustaleń dotyczących szczegółów przerzutu. Żaden z nich nie przeżył operacji "Lawina". "Ryś" i "Żbik" wyjechali wraz z transportami. Główni zastępcy komendanta "Wichura" i "Sęp" zapadli się pod ziemię w Gliwicach - w rzeczywistości zostali aresztowani i skazani na karę śmierci - wyroki szybko wykonano. Ostatni z zaufanych, "Jasiek" zginął w niewyjaśnionych do końca okolicznościach we wrześniu 1946 roku. Gdzie zatem szukać odpowiedzi na pytanie o ilość transportów? Być może jedyne źródło, które należy brać pod uwagę to raporty agenta UB przygotowującego całą operację. Choć urywają się one krótko przed wyjazdem pierwszego transportu, wydaje się, że mogą pomóc zrekonstruować przypuszczalną kolejność wydarzeń.