Interia: Dziennikarstwem zajmuje się pan od 40 lat, a właśnie został nominowany do "Telekamery". Nie każdy wie, że zmienił pan bieg historii Francji i zatrzymał Front Narodowy. To teza trafiona? Grzegorz Dobiecki, Polsat News: - To na pewno przesada. Prawdą jest, że przez chwilę mój materiał odbił się szerokim echem we Francji, ale nie można go kwalifikować do czynników, które zmieniły bieg historii. O co chodziło? - W 1995 roku, wspólnie z francuskim operatorem, pracowałem dla TVP. Grupa skinów, która brała udział w pochodzie zwolenników Jean-Marie Le Pena, utopiła w Sekwanie marokańskiego chłopaka. Szliśmy w tym pochodzie, ale na moment odłączyliśmy się od grupy dziennikarzy. Szukaliśmy własnych, innych od wszystkich zdjęć. Udało nam się sfilmować tych skinów, a później okazało się, że wśród nich mogą być zabójcy. Policja zajęła nam zdjęcia, choć zdążyłem zrobić kopię. Zrobiła się z tego duża sprawa polityczna. Nie było wesoło, bo dostawaliśmy telefony z pogróżkami. Francuscy dziennikarze szybko do mnie dotarli i nagle, na kilka dni, polski korespondent stał się bardzo ważną postacią wewnętrznej rozgrywki politycznej we Francji. Zapraszano mnie do różnych programów i pytano o wiele spraw związanych z tym zabójstwem. Emocji było naprawdę dużo. Co stało się później? - Chciałem ukrócić emocje i poczuć się spokojniej, bezpieczniej. Zwróciłem się do Le Pena z prośbą o wywiad. Może była to próba desperacka, a może bardzo rozsądna, bo w pewnym sensie szukałem u niego ochrony. Zgodził się na to, przyjął mnie u siebie w domu. Postawił jeden warunek - miałem być sam, bez innych mediów. Chciał udzielić wywiadu dziennikarzowi, który w jego opinii, oczerniał go przed innymi mediami. Jak wyglądała ta rozmowa? - Była bardzo ciężka. To mój najtrudniejszy wywiad. Naprawdę coś dziwnego wisiało w powietrzu. W jakim sensie? - Pokazywałem mu zdjęcia z naszego nagrania. Pytałem: "Zaprzeczył pan, że to pana ludzie. A proszę, widać wyraźnie, jak machacie wzajemnie do siebie, wita pan ich jak swoich". Le Pen odpowiadał: "Nieprawda, nie widziałem, a z trybuny nie widać, kto tam idzie". Była w nim ewidentna złość. Złość na sytuację, w której się znalazł - i to przeze mnie. Mówił mi wtedy: "W co ty się tu mieszasz, człowieku? To nie jest twoja sprawa. Nagrałeś jakiś materiał, który jest teraz wykorzystywany we francuskiej grze politycznej". Była to zresztą prawda, tyle że ja po prostu wykonałem swoją pracę. Jakie były tego efekty to już inna sprawa. Jakie były efekty? - Wszystko działo się po pierwszej turze wyborów prezydenckich. Le Pen miał być arbitrem tej drugiej, wskazując swoim zwolennikom na kogo głosować, a na kogo nie. Mógł w ten sposób zaszkodzić zwłaszcza Chiracowi. Przez mój materiał stracił tę pozycję, bo nagle został uwikłany w zabójstwo. I właśnie to go tak irytowało. W międzyczasie do mnie i operatora docierały różne głosy, najczęściej groźby. Na koniec tej rozmowy pytałem Le Pena, czy nic nam nie grozi ze strony sympatyków Frontu Narodowego. Le Pen odpowiedział: "Nic panu nie grozi. Najlepszym tego dowodem jest to, że siedzi pan tutaj koło mnie". Dlaczego zgodził się na ten wywiad? Nic nie mógł na nim ugrać. - Sam nie wiem. Zresztą zastrzegł przed rozmową, że nie mogę tego materiału wykorzystać we francuskich mediach, a jedynie w Polsce. Powiedziałem mu, że jestem pracownikiem polskiej telewizji i materiał trafi do TVP, a co ona z tym zrobi, to już nie mam na to wpływu. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że wówczas TVP rządzili ludzie, którzy niespecjalnie się tym materiałem zachwycili. Wywiad został nadany, ale w wieczornych Wiadomościach, bardzo późno. Nie zostało to dostrzeżone, a we Francji byłby to kawał materiału. Trudno się jednak dziwić, bo była to dla nich duża sprawa polityczna, a my żyliśmy wydarzeniami krajowymi. Zaszkodził pan karierze Le Pena? - W tamtym momencie na pewno. Chirac był wówczas merem Paryża. W podobnym czasie dzwoniłem do merostwa Paryża w innej sprawie, przedstawiłem się jako polski korespondent i pamiętam, że jedna z sekretarek zapytała: "Czy pan może jest tym dziennikarzem, który zrobił tę historię z Le Penem?". Odpowiedziałem twierdząco. Słyszę: "Proszę pana, my tu pana kochamy! Bo to bardzo pomogło Chiracowi!". A czy rozmawiał pan z Marine Le Pen? Czy ona pamięta tę historię? - Rozmawiałem z nią kilka lat temu. Byłem w grupie dziennikarzy, którym zorganizowano wspólny wywiad z obecną liderką Frontu Narodowego. Po tym spotkaniu podszedłem do niej i wspomniałem o tej historii. Doskonale ją pamiętała. Przypomniała nawet nazwisko tego utopionego chłopaka. Na koniec powiedziałem jej, że to właśnie ja byłem tym dziennikarzem, który to wówczas nagłośnił. Odpowiedziała bez żadnej mściwości: "Wie pan, nieźle nam pan wtedy zaszkodził". Na pożegnanie podarowała mi książkę z dedykacją: "Gregoire, za nasze wolne narody". Gdy Jacques Chirac został prezydentem Francji, pojawił się przed drzwiami pańskiego domu. - Nie on, ale jego szofer. Tylko to zupełnie inna historia. Posłucham. - Mam wspaniałe wspomnienia z tym prezydentem, którego w Polsce nie lubiano. Zapamiętano mu wypowiedź, która wymaga sprostowania. Po interwencji Stanów Zjednoczonych w Iraku, kiedy zaangażowała się też Polska, Chirac powiedział, że "Polacy stracili dobrą okazję, żeby siedzieć cicho". Zostało mu to zapamiętane jako dowód francuskiej arogancji. Takich przykładów nie brak, ale w tym wypadku były to słowa antyamerykańskie. Chodziło mu o to, że inni nie idą za przykładem Francji, ale USA. Wielu Francuzów było tym zdumionych, bo nagle wszyscy zapatrzyli się w Amerykę. Stąd wzięła się ta wypowiedź. Tylko dlaczego wspomina pan Chiraca tak dobrze? - Przez lata byłem korespondentem we Francji. Co roku, w Pałacu Prezydenckim, organizowano spotkanie noworoczne dla dziennikarzy. Bywałem tam regularnie. Zapamiętałem Chiraca, bo był ostatnim prezydentem Francji, o którym można było powiedzieć, że był sympatycznym człowiekiem. Prezydent nie może pozwolić sobie na luz i prywatność, ale był po prostu serdecznym człowiekiem. Pewnego dnia wybierałem się na takie spotkanie, a moja kilkuletnia wówczas córka namalowała kartkę i napisała mu życzenia świąteczno-noworoczne. Gdy Chirac podszedł do mnie na spotkaniu wyjąłem tę kartkę. Uśmiechnął się, podziękował i schował do kieszeni. Bardzo sympatyczne. - Tylko to nie koniec historii. Spotkanie odbyło się w piątek. W niedzielę rano usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. W domofonie żona usłyszała: "szofer prezydenta Republiki Francuskiej". Odebraliśmy to jako żart, ale okazało się, że to prawda. Przekazał mojej córce życzenia napisane odręcznie przez prezydenta. Taki mały gest, a Chirac wtedy kupił moją sympatię na zawsze. Córki także? - Córka jest dziś dorosłą kobietą. Przeszła przez francuski system edukacji publicznej, więc siłą rzeczy jej poglądy są liberalno-lewicowe. Chirac nigdy nie był dla niej bohaterem. Przechowałem dla niej tę kartkę, a po studiach znalazła ją w papierach i dziś jest to dla niej pewna relikwia, wspaniała pamiątka, którą się chwali. Oprawiła ją i wisi na ścianie. Wracając do Chiraca - nie miał obowiązku tego zrobić, bo przypuszczam, że wobec innych potrafił się zachowywać podobnie. Zaskarbił sobie moją sympatię, a bądźmy szczerzy, za bardzo nie zależało mu na tym, bym przedstawiał go w polskich mediach w dobrym świetle. To jedno z przyjemniejszych wspomnień z pracy i kontaktów z politykami. Jest pan związany z Francją. Gdy przedstawia pan informacje z tego kraju w programie, to trudno ukryć emocje? - Próbuję się bardzo pilnować, by nie eksponować Francji w doborze tematów. Często nawet wbrew sobie eliminuję tematy francuskie, bo nie chcę, by wychodziła ze mnie frankofilia. Bo jest we mnie do dzisiaj. Mocno dotyka mnie to, co tam się dzieje. Staram się wyważać tematy, by nie rodzić skojarzeń, że jestem związany wyłącznie z Francją. Efekt jest taki, że jestem wobec niej krytyczny aż do przesady. Rozmawiał Łukasz Szpyrka Grzegorz Dobiecki na co dzień prowadzi program "Dzień na świecie" w Polsat News. W tym roku został nominowany do "Telekamery" w kategorii "prezenter informacji". Głosować można pod tym adresem.