"Grzegorz Hajdarowicz niedawno zadebiutował i był to bardzo widowiskowy debiut na łamach prasy ogólnopolskiej, bo zadebiutował od razu na czołówce. Jak się wydaje ta rola mu się bardzo spodobała, bo teraz już nie tylko napisał czołówkę, ale wydał specjalny dodatek poświęcony sobie i tzw. sprawie trotylowej. Wydaje się, że postanowił przekroczyć granicę między wydawcą a dziennikarzem i po prostu zostać redaktorem naczelnym. Jest to smutne, bardzo smutne - przyznaje Gmyz. Odnosząc się do zarzutu Hajdarowicza o niezweryfikowaniu źródeł informacji dziennikarz zwolniony z "Rzeczpospolitej" odwołuje się do piątkowego komunikatu Naczelnej Prokuratury Wojskowej o znalezieniu na drugim tupolewie śladów materiałów wysokoenergetycznych: "... tym razem pisze się już wprost o materiałach wybuchowych". "Im więcej wiemy o urządzeniach, które zostały tam użyte, tym bardziej przekonujemy się, że nie były to urządzenia do wykrywania pestycydów, namiotów czy składników kosmetyków" - zapewnia Gmyz. W sobotnim dodatku Hajdarowicz wymienia siedem punktów nowego kodeksu "Rzeczpospolitej". W punkcie szóstym pisze: "Dziennikarz ze względów etycznych nie przyjmuje żadnych korzyści majątkowych bez zgody przełożonych". "To jest jakieś kuriozum. Jak rozumiem za zgodą przełożonych mógłby przyjmować korzyści majątkowe. Bo czymże w istocie jest korzyść majątkowa - to jest określenie z kodeksu karnego definiujące po prostu łapówkę. Jak rozumiem, jeżeli wydawca bądź przełożony dziennikarza zgodziłby się, żeby przyjął taką korzyść majątkową, to nie byłoby żadnego problemu. Jeszcze bardziej kuriozalny jest następny punkt, który de facto namawia do naruszenia artykułów prawa prasowego, mówiąc krótko tajemnicy dziennikarskiej. A ja chciałbym żeby znalazł się jeszcze punkt ósmy, który będzie mówił: "Nie będzie wydawca spotykał się nocą z politykami, by ujawnić im co jest na czołówce gazety dnia następnego" - mówi dla Niezależnej.pl autor artykułu "Trotyl na wraku tupolewa".