Pan Krzysztof, który był "dobrym profesjonalistą od włamań, a wypadki przy pracy sprawiły leczenie "ran" w zakładzie karnym", pragnął po 15 latach odsiadek ustabilizować swoje niespokojne życie. Jego tryb i profesja, jaką się parał, sprawiły, że zaczęło mu szwankować zdrowie ("Jestem inwalidą III grupy, rencistą wreszcie"), zwłaszcza po ostatniej "robocie", gdy ratując się skokiem z pierwszego piętra, uszkodził poważnie kolano. Jako recydywista w uczciwym życiu zapewne by się już nie odnalazł, a głód gotówki, prędzej czy później, skierowałby go z powrotem na drogę przestępstwa. Co innego gdyby owego głodu nie musiał odczuwać... Ze względu na wieloletnie doświadczenie i liczne kontakty wśród elit świata przestępczego Krakowa i Warszawy, p. Krzysztof posiadał sporą wiedzę dotyczącą szeregu włamań, zabójstw, oszustw i malwersacji - praktycznie całego spektrum wykroczeń i przestępstw "wpisanych" w kodeks karny. W większości nie były to przestępstwa pospolite. Wiązały się bowiem ze sprawami zaskakującego wręcz kalibru. W poprzednim numerze ("Odkrywca" nr 7/2014) opisaliśmy jedną z nich. Dotyczyła włamania do mieszkania jednego z wiceministrów i opróżnienia sejfu z klejnotów należących do jego żony. Z oczywistych względów dochodzenie w tej sprawie objęte było priorytetem. Mimo to utknęło w miejscu. Pan Krzysztof znał liczne szczegóły tej sprawy. Trzeba przyznać, że szczegóły zaskakujące. Jego wiedza bowiem nie ograniczała się jedynie do okoliczności, czy też sprawców włamania. Znał pewien "detal" niezwykle delikatnej natury. Żona owego wiceministra najwyraźniej pozostawała w nie do końca sprecyzowanej, lecz bliskiej relacji z ówczesnym szefem Urzędu Rady Ministrów PRL gen. Michałem Janiszewskim. Znajomość ta, oficjalnie o charakterze towarzyskim, była jednak o wiele bardziej zażyła. Wiedział o tym generał oraz, jak pamiętamy, p. Krzysztof. Tak przynajmniej sugerował. Znając ów sekret, postanowił go wykorzystać. Skierował więc bezpośrednio do generała list z konkretną propozycją - pomoże odzyskać zrabowane przedmioty, w zamian za złagodzenie kary i drobny udział procentowy od ich wartości. Coś musiało być na rzeczy, skoro wysoki dygnitarz państwowy podjął dialog z włamywaczem-szantażystą. Do negocjacji wyznaczył nieznanego z imienia i nazwiska pułkownika, zapewne oddelegowanego z centrali Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Od tego momentu rozpoczęła się gra, z przebiegiem której mieliśmy okazję zapoznać się dzięki materiałom MSW, przechowywanym obecnie w IPN. Jest to głównie obszerna, ręcznie pisana korespondencja p. Krzysztofa, kierowana z więzienia do tajemniczego pośrednika generała w stopniu pułkownika. Z jej treści wynika, że sprawa odzyskania klejnotów żony wiceministra była zaledwie czubkiem góry lodowej rewelacji, jakie osadzony trzymał w rękawie. Włamywacz proponował ujawnienie wielu innych, równie interesujących resort bezpieczeństwa spraw - i to szczegółowo. Jedną z najciekawszych była propozycja wskazania miejsca ukrycia archiwum krakowskiego gestapo. Wątek ten jest równie sensacyjny jak reszta informacji, jednak wyraźnie wzbudził ciekawość tajemniczego pułkownika i jego przełożonych. Wśród dołączonych do akt materiałów zachowały się dokumenty świadczące o tym, że sprawą zainteresowało się też ścisłe kierownictwo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych... Skrzynie krakowskiego gestapo Zanim to jednak nastąpiło, p. Krzysztof, wyczuwając wyraźne zaintrygowanie sprawą hitlerowskich akt przedstawiciela MSW, roztoczył przed nim wizję wielkiego zaangażowania w ten temat ze strony ... Niemców Zachodnich. Tamtejsze władze, jak twierdził, za pośrednictwem ambasady RFN w Warszawie już wcześniej podjęły próbę kontaktu z nim - w więzieniu. Niemcy zainteresowani byli archiwum głównie ze względu na znajdujące się w jego kartotekach "dokumenty kompromitujące działalność okupacyjnego PPR, a także osoby do dziś żyjące, skorumpowane w okupację, a zajmujące dziś eksponowane stanowiska w aparacie państwowym". Pan Krzysztof ujawnił ponadto, że proponowano mu również potajemne fotografowanie, przemyconym w paczce aparatem fotograficznym, zakładów karnych, gdzie przebywał. Mimo ewidentnej intratności takiego interesu, jako patriota, oczywiście odmówił, jakby nie patrzeć ewidentnie szpiegowskiej działalności przeciwko ojczyźnie - pod warunkiem, że opisane zdarzenia miały faktycznie miejsce... Niezależnie od wszystkiego, wartość przetargowa argumentów p. Krzysztofa z pewnością wzrosła. Na tak przygotowanym gruncie mógł zaprezentować pułkownikowi niezwykle intrygującą historię, która rozegrała się w okolicach Krakowa, prawdopodobnie w styczniu 1945 roku. Wiele jest w niej nieścisłości i konfabulacji, lecz rdzeń opowieści wydaje się możliwy, choć oparty jest na utartym wzorcu, wręcz schemacie, stosowanym przy tego typu opowieściach. "Podczas ewakuacji obozu koncentracyjnego w Auschwitz, na osobiste polecenie Gauleitera Franka, specjalny oddział SS-Waffen wywoził do Berlina archiwum krakowskiego gestapo, które przez całą okupację przechowywało kartoteki personalne na terenie obozu. Jak później ustalono, archiwum skomasowane było w 10-ciu skrzyniach, które ewakuowano sukcesywnie, rozdzielając do poszczególnych taborów tajne akta gestapo" - rozpoczął obszerny opis p. Krzysztof. Z dzisiejszej perspektywy i obecnego stanu wiedzy opis brzmiał dość niewiarygodnie, bowiem sugerował, jakoby kartoteki personalne archiwum krakowskiego gestapo przez cały okres wojny znajdowały się... poza jej siedzibą przy ul. Pomorskiej 2 w Krakowie, w odległym o 70 km KL Auschwitz. To mało prawdopodobne, choćby z organizacyjnego punktu widzenia. Zapewne mogło chodzić np. o akta personalne więźniów przekazywanych z Krakowa - w toku prowadzonych przez Tajną Policję Państwową śledztw. Nieścisłość ta w 1986 r. nie miała jednak specjalnego znaczenia, a przedstawiona sytuacja mogła się wydawać możliwa. Dużo ważniejsza była informacja, że jeden ze wspomnianych taborów został przejęty podczas zorganizowanej zasadzki przez oddział Armii Krajowej, "którym dowodził jeden z oficerów Obwodu Krakowskiego AK ds. wywiadu". Niestety, p. Krzysztof nie sprecyzował kiedy to nastąpiło i w jakim miejscu, oraz nie podał bliższych danych pozwalających zidentyfikować wspomniany oddział AK. Natomiast dość precyzyjnie określił, co zostało przez niego przejęte: "Jedna ze skrzyń nosiła napis »Geheim Staatspolizei« i zawierała kartoteki personalne: a) konfidentów gestapo, b) kolaborantów mających działać na zapleczu frontu pod nazwą Wehrwolf, c) ludzi pochodzenia niemieckiego nieewakuujących się wraz z armią niemiecką, pozostawionych w charakterze informatorów - coś w rodzaju V kolumny bez broni - którzy mieli starać się o pozyskanie zaufania władzy i zajęcie możliwie intratnych stanowisk przy tworzeniu się nowej władzy ludowej. W jakim celu? Odpowiedź jest prosta. Wśród dokumentów wywożonych do Rzeszy były także materiały dotyczące pracy przedwojennej tzw. dwójki. Ponadto w rozbitym taborze były złote zęby oraz inne przedmioty zrabowane ofiarom w obozie, które miały trafić do nielojalnych funkcjonariuszy SS i gestapo, zamiast do skarbu Rzeszy. Zdobyto sporo broni. Lwia część zrabowanego złota została podzielona między członków oddziału AK, biorących udział w akcji". Jak widać, było tego sporo. Sporo też było elementów budzących kolejne wątpliwości. Otóż przytaczane w opisach "fakty" zbyt często zdawały się być odbiciem treści licznych publikacji prasowych czy wydawniczych dotyczących II wojny światowej - wypełnionych sensacyjnymi teoriami dotyczącymi niemieckich konwojów z tajemniczymi ładunkami, czy akcji Werwolfu - destabilizujących powojenny ład. Skrytka Niezależnie od wszystkiego, żołnierze podziemia postanowili, ze względu na niekorzystną sytuację polityczną i w obliczu zajęcia Krakowa przez Sowietów (18 I 1945 r.), ukryć przejęte materiały. Co najmniej do czasu, jak wówczas liczyli, przejęcia władzy przez Rząd Londyński. Na schowek wybrano jedną z konspiracyjnych kryjówek nieopodal Krakowa. - W czasie okupacji została wydrążona, w skałce wapiennej, tzw. "studnia denna", do której opuszczono zawartość zdobytą w taborze niemieckim - przede wszystkim dokumenty. Małe skałki wapienne, (...) nadawały się do tego rodzaju przechowalni, uwzględniając sposób zamknięcia do niej dostępu . Otwór "studni dennej" przykryto grubymi treplami, a następnie podcięto materiałem wybuchowym całą konstrukcję wapiennej skałki, w ten sposób, że eksplozja spowodowała jedynie miękkie osadzenie jej na otworze. Treple nie pozwoliły na zasypanie owej studni, a jedynie na zamknięcie jej". Przed umieszczeniem depozytu w wymyślnym schowku żołnierze AK częściowo sfotografowali kartoteki, a następnie na skrawek materiału czaszy spadochronowej nanieśli plan dojścia do zamaskowanej skrytki. Niedługo później oddział rozformowano, a czterech jego członków, biorących bezpośredni udział w akcji, zostało zaprzysiężonych do zachowania tajemnicy. Ich dokładnych losów p. Krzysztof nie znał, choć zapamiętał, że dwóch kontynuowało walkę w podziemiu jeszcze jakiś czas po wojnie, pozostali wrócili do domów, wiodąc spokojne życie. W 1986 r. nikt z nich już nie żył. Dowódca oddziału, który zabrał ze sobą zdjęcia oraz plan, zmarł ok. 10 lat wcześniej. Wydawało się więc, że wraz z nim tajemnica skrytki trafiła do grobu, skazana na wieczne zapomnienie. Okazało się jednak, że tuż przed śmiercią AK-owiec przekazał sekret jednemu z synów. Jego ostatnią wolą było, aby w sprzyjających okolicznościach wydobył on dokumenty i ujawnił je. Lecz, jak podkreślił, tylko wówczas, gdy w Polsce zmieni się system polityczny, a kraj na powrót będzie prawdziwie wolny. Sam nie dożył tej chwili... Zdaniem p. Krzysztofa dysponent specyficznego testamentu niedługo później trafił na SB, gdzie był przesłuchiwany w sprawie... ukrytych dokumentów. Jak się okazało, bezpieka, w bliżej nieznanych okolicznościach, być może w wyniku donosu kogoś "życzliwego", weszła w posiadanie informacji o ukrytym w pobliżu Krakowa archiwum i powiązała ją z synem AK-owca. Maglowany przez wiele godzin i przyciskany na wszelkie sposoby nic nie powiedział. Jednak w trakcie przesłuchania z rozmów esbeków dowiedział się, że akta te zawierają zbyt niewygodne dla władzy informacje i w razie ich odnalezienia powinny być w całości zniszczone. Pamiętając wolę ojca, syn nie mógł do tego dopuścić, co było tym łatwiejsze, bo Służba Bezpieczeństwa nie znała żadnych szczegółów tej sprawy, a jedynie posiadała pobieżne informacje. Wkrótce dano mu spokój. Jednak spokoju nie dała mu powierzona przez ojca tajemnica. Chcąc zabezpieczyć się na przyszłość, postanowił dotrzeć do skrytki, a jej zawartość przekazać mieszkającemu w Kanadzie bratu. Mimo iż posiadał zrobione pod koniec wojny zdjęcia oraz poblakły już znacznie szkic mapy, na skrawku starego spadochronu, odnalezienie schowka, jak i jego dyskretne otwarcie, okazało się być nie tylko trudne, ale i ze względu na zainteresowanie SB, niebezpieczne. Pan Krzysztof twierdził, że podjął "tylko jedną próbę, zakończoną niepowodzeniem. Późniejsze jego losy życiowe nie pozwoliły mu na ponowienie przedsięwzięcia". Zastanawiające jest, skąd nasz główny bohater to wszystko wiedział? W jaki sposób wszedł w posiadanie tak szczegółowych informacji? Ot, proza życia. Drogi życiowe obu panów zeszły się w bliżej nieokreślonym czasie. Co więcej, zeszły się na tyle blisko, że syn żołnierza AK wtajemniczył swojego kompana (p. Krzysztofa) w wojenny sekret ojca. Mało tego, zaangażował go do pomocy! Jak twierdził p. Krzysztof, na własne oczy widział nie tylko opisywane wcześniej zdjęcia i szkic, ale również był na miejscu ukrycia archiwum. I chociaż minęło od tego momentu kilka lat, jasno sugerował "swojemu" pułkownikowi, że nadal możliwe jest dotarcie do skrytki i odzyskanie ukrytych dokumentów. Do niedawna lojalność wobec przyjaciela oraz inne "względy osobiste" sprawiały, że powierzonej w zaufaniu tajemnicy zamierzał dochować, lecz jak pisał swojemu pułkownikowi: "W tej chwili nie mam żadnych zobowiązań, które zmuszałyby mnie do milczenia". Szef krakowskiego SB konfidentem gestapo? Intrygującą sprawę ukrytego archiwum p. Krzysztof opisał prowadzącemu go oficerowi w obszernym liście. Nieco później zapewne doszło do ich bezpośredniego spotkania w więzieniu. Tak wynika przynajmniej z treści kolejnej korespondencji, w której włamywacz odnosił się do prośby swojego rozmówcy o uzupełnienie interesujących go informacji. Dotyczyły m.in. pewnego człowieka, którego nazwisko padło w związku ze sprawą schowka AK: "Zgodnie z życzeniem Pana Pułkownika piszę, co jest mi wiadomo na temat osoby niejakiego Wałacha, jego zainteresowaniem sprawą archiwum itd. Pan Wałach nie interesował się kartotekami archiwum krakowskiego gestapo bez uzasadnienia i konkretnego celu. W przeszłości p. Wałach poszukiwał archiwum gestapo w celu całkowitego zniszczenia go. W ten sposób p. Wałach chciał zatuszować swoją okupacyjną przeszłość, zniszczyć bezpowrotnie dowody swojej nikczemnej działalności w latach hitlerowskiej okupacji, kiedy to zebrawszy podobnych do siebie szubrawców, stworzył oddział partyzancki, którego był dowódcą. Zgłosił gotowość współpracy z Niemcami, która została wykorzystana odpowiednio. Oddział p. Wałacha został uzbrojony przez kompetentnych ludzi będących w ówczesnej niemieckiej żandarmerii, z którą p. Wałach podjął współpracę na równi z gestapo. (...) Specjalnością p. Wałacha i jego ludzi było wprowadzenie w zasadzki, uprzednio przygotowane przez Niemców, oddziałów partyzanckich polskich i sowieckich. Brał udział w obławach. Wykonywał wyroki śmierci na ludziach, którzy byli z tego czy innego powodu niewygodni okupantowi. Działalność p. Wałacha jest w tym przedmiocie bardzo bogata, a lista jego zbrodni długa. Nie działał otwarcie, lecz w sposób konspiracyjny maskował swoje powiązania z władzami okupacyjnymi. (...) W kartotekach p. Wałach był oficjalnie zarejestrowany jako agent gestapo.(...) Nieliczni, którzy znali okupacyjną przeszłość p. Wałacha, woleli na ten temat milczeć, by zachować prawo do życia - dosłownie. Po wyzwoleniu p. Wałach i niektórzy ludzie z jego oddziału partyzanckiego, schronili się w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie, gdzie podjęli pracę. Wkrótce p. Wałach został szefem WUBP w Krakowie. Po reorganizacji nadal piastował swoją funkcję, pod zmienionym szyldem - Służby Bezpieczeństwa. Przez cały okres swojej działalności w UBP i SB nieustannie szukał tego miejsca, w którym ukryte zostało archiwum krakowskiego gestapo". Pan Krzysztof ponownie więc funduje nam nie lada sensację i jednocześnie zaskakuje wykraczającą poza swoje czasy wiedzą. Kim był człowiek, którego postać tak jednoznacznie, dobitnie, a zarazem odważnie nakreślił? Ewidentnie przedstawił alternatywną do obowiązującej w 1986 r. wersję wojennej historii emerytowanego pułkownika SB Stanisława Wałacha. Dziś postaci niemalże zapomnianej, uznawanej jednak za jednego z najkrwawszych katów małopolskiej bezpieki, którą z racji swojej komunistycznej przeszłości w GL/AL współtworzył i kierował. Od samego początku brutalnie utrwalał władzę ludową jako szef Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego w Chrzanowie (1945), Limanowej (1946) oraz Nowym Sączu (1947), gdzie m.in. kierował akcjami przeciwko oddziałowi Józefa Kurasia "Ognia". Jego "zasługi" i doświadczenie w terenie zostały w 1948 r. docenione awansem na naczelnika Wydziału III, zajmującego się walką z podziemiem niepodległościowym Wojewódzkiego UBP w Krakowie. Stanowisko to piastował przez 4 lata, następnie 20 lat pełnił różne funkcje w ścisłym kierownictwie białostockich, a od 1959 r. krakowskich struktur SB, kończąc w 1974 r. karierę jako I z-ca komendanta wojewódzkiego ds. Służby Bezpieczeństwa tamtejszej KWMO. Jednak mimo "niezłomnej" postawy S. Wałacha i jego wykreowanej legendy bojownika o wolność i demokrację, faktycznie po wojnie pojawiły się "pewne wątpliwości" co do okoliczności jego aresztowania przez gestapo w maju 1944 roku. Były jednak starannie tuszowane i do dziś nie udało się odnaleźć jednoznacznych dowodów na jego współpracę z Niemcami, która nadal pozostaje bardziej w sferze hipotez niż faktów. Tym samym zaprezentowany przez p. Krzysztofa wizerunek esbeka, oszalałego niemal na punkcie ukrytego archiwum konfidentów gestapo i obawiającego się ich ujawnienia, zawiera przysłowiowe ziarno prawdy. Pułkownik jednak wciąż domagał się dodatkowych dowodów istnienia tajemniczej skrytki. Był jednak ktoś, kto mógł je dostarczyć. "Drogi Andrzejku! "Dopiero teraz daję o sobie znać, co chyba nie powinno Cię zdziwić. Wiem - minęło trochę czasu od naszego ostatniego spotkania. Ale wiesz, że pamięć mam dobrą. U mnie wiele się zmieniło. U ciebie z pewnością też. Od ostatniego razu Kraków zrobił się dla mnie za ciasny" - rozpoczął pisany 26 VI 1986 r. list, do najwyraźniej dawno nie widzianego przyjaciela, p. Krzysztof. Przyjaciela będącego dysponentem ostatniej woli ojca - żołnierza AK biorącego udział w ukrywaniu kartotek gestapo. Zaznaczmy przyjaciela, który mu zaufał, lecz zapewne nie przepuszczał, że kumpel będzie w przyszłości kupczył jego sekretem. W pierwszych słowach przedstawił swoje perypetie, problemy, napomknął o starych czasach i trudnej sytuacji życiowej, w której się znalazł, ani słowem nie wspominając, że siedzi w więzieniu. W pewnym momencie przeszedł do konkretów: "Domyślasz się chyba, że nie piszę do Ciebie bez powodu. Nie mylisz się ani trochę. W tej chwili sprawa jest poważna - kurz może być gruby - nawinął się ktoś i dzięki niemu przypomniałem sobie, że istniejesz. Ale nie o to chodzi. Pamiętasz jak kiedyś obliczaliśmy ile można by mieć dla siebie na czysto za te "skrzynki"? Przed ostatnim wyrokiem byłem tam. Sam, bez nikogo. Wszystko robiłem według tych szkiców, które mi dałeś. Sam chciałem podejść pod te wapienne skałki, żeby zobaczyć, czy dam radę coś zdziałać. Mam te Twoje malunki do dziś. Trochę się zniszczyły, ale co mi po tym - sam jestem za krótki. Obejrzałem cały ten teren (...). Powiem Ci szczerze, że nawet nie ruszyłem palcem, aby coś zdziałać. To nie wjazd do mieszkania, a skałka, choć wapienna, jest trochę twardsza od tektury. Tam trzeba mieć coś twardego do borowania. Zresztą miałem trochę pietra kręcąc się tam. Przypomniałem sobie Twoje przestrogi i nie chciałem wylądować na 18-stycznia w Krakowie (siedziba krakowskiego SB - przyp. P. M.)" - pisał z rozbrajającą szczerością, być może niepewny reakcji czytającego, który z pewnością na moment oniemiał zaskoczony samowolą znajomego. Lecz p. Krzysztof trzymał asa w rękawie: "Mam w tej chwili kogoś - faceta, Niemca - którego interesują wszelkiego typu dokumenty - nie ma znaczenia stare czy nowe, byle tylko miały posmak skandalu, aferki politycznej kompromitującej bonzów PRL itd. Wiesz co jest grane, i po co komuś takie rzeczy. Nie muszę ci tego tłumaczyć, bo ograniczony nie jesteś. Wspomniałem mu kiedyś - widzę go prawie co tydzień - że jest do wzięcia oświęcimskie archiwum kartotek gestapo, gdzie można znaleźć interesujące materiały. Pytałem go, czy byłby zainteresowany nabyciem takiego "drobiazgu", i właściwie wtedy przyszedłeś mi na myśl Andrzejku! Nie martw się. Nie jestem naiwny i nie powiedziałem mu nawet w jakim regionie Polski to jest. Ogólnie poinformowałem go, co przeszkadza w wyjęciu tego archiwum. (...) Rozmawiałem z nim ile dałby za takie archiwum. Twierdził, że jeżeli to archiwum jeszcze jest i jego autentyczność będzie potwierdzała się, to wcale targować się nie ma zamiaru. Z tego wniosek, że to cwany lisek i zarazem bardzo jest nieufny. Myślę, że podejrzewa jakiś hochsztaplerski numer. (...). Jest skłonny dać zaliczkę, która jest do uzgodnienia, ale musi mieć pewność, że archiwum jest, i nie straci tego, co da. Na słowo nie chce wierzyć, bo u niego interes musi być interesem, a w sprawach handlowych nic na słowo. (...) Przypomniałem sobie, że przecież ty masz zdjęcia tego archiwum i można to załatwić bez wiezienia go do skałek. Na zdjęciach to on się zna na pewno, bo to nie jest tumanek. Twierdzi, że pozna czy zdjęcia są oryginalne, a gdyby były, to nie ma sprawy - otwiera swoją sakwę. Inaczej, chciał te zdjęcia obejrzeć. Andrzej! (...) O najważniejszym ci nie napisałem. Ten facet nazywa się Axel Cäsar i jest pracownikiem Springer Haus w Berlinie Zachodnim. Można na nim polegać". Trzeba przyznać, że p. Krzysztof potrafił czarować słowem i jednocześnie tworzyć historie niemal na zawołanie. W dodatku bardzo sprawnie. Zwróćmy uwagę na pewien sprytny szczegół dotyczący wymyślonego klienta zainteresowanego archiwum gestapo. Wymieniony mimochodem, na końcu, Axel Cäsar Springer to nie tyle pracownik "Springer Haus w Berlinie Zachodnim", co założyciel koncernu wydawniczego z Hamburga Axel Springer. W dodatku w czerwcu 1986 r. nieżyjący już od co najmniej 10 miesięcy! Przypadkowa zbieżność nazwisk jest wykluczona, a zabieg wyśmienity i fantastycznie brzmiący - mógł rozbudzić nadzieję na prawdziwą fortunę. Oczywiście jeżeli kwestie natury materialnej w ogóle miały dla syna AK-owca znaczenie. Mogły jednak mieć, skoro p. Krzysztof tak otwarcie mamił tym argumentem, namawiając do wejścia w interes z archiwum. Tak naprawdę nie potrzebował jego, potrzebował natomiast zdjęć i mapy, by uwiarygodnić swoją historię przed pułkownikiem. Być może również po to, by SB mogło do archiwum dotrzeć samodzielnie... Dalsze dokumenty tej sprawy już tego nie wyjaśniają. Nie wiemy czy doszło do poszukiwań. Z pewnością opisywaną sprawę w 1986 r. bezpieka musiała głębiej weryfikować, o czym świadczy dołączona do akt korespondencja urzędowa na dość wysokim szczeblu. Dowiadujemy się z niej, że Kierownik Głównego Inspektoratu MSW gen. bryg. M. Krupski skierował do dyr. Biura "C" MSW zapytanie, dotyczące posiadanych w resortowym zasobie archiwalnym materiałów na temat "archiwum gestapo przechowywanego na terenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu oraz czy znajdowało to wyraz w publikacjach prasowych". Zwrócił się również z prośbą o sprawdzenie przyjaciela p. Krzysztofa, którego on wystawił bezpiece jak na tacy. Tym bardziej, że na sprawdzeniu w kartotece nie miało się to skończyć, gdyż z kolei w piśmie do szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie gen. Krupski poprosił o "spowodowanie przeprowadzenia wywiadu o wyżej wymienionym, ze szczególnym uwzględnieniem danych dot. jego ojca oraz brata, który prawdopodobnie wyjechał z Polski i obecnie przebywa w Kanadzie". Jaki był efekt tych działań, niestety nie wiadomo. W aktach sprawy takich informacji zabrakło. Nie wiemy również, czy p. Krzysztofowi udało się nawiązać kontakt z "przyjacielem" i jakie były ich dalsze losy. Historia ta z pewnością miała ciąg dalszy. Jaki? Tu przynajmniej na razie pozostaje pole do spekulacji. Gdy kilka lat temu sprawą tą zainteresował się IPN, skupiono się wówczas na próbach dotarcia do skrytki, mniej na samej historii. Tak przynajmniej wynika z publikacji prasowych. Choć na pewnym etapie i my częściowo pomagaliśmy w ówcześnie prowadzonych poszukiwaniach, możemy się jedynie domyślać, że nie zakończyły się pozytywnym efektem. Temat jednak wciąż pozostaje otwarty i być może do niego jeszcze kiedyś wrócimy. Jest jeszcze bowiem w tej sprawie kilka tropów do podjęcia... CDN. Piotr Maszkowski