Zabieram głos w imieniu własnym, choć reprezentuję rzeczywistość nominalnie mniejszych ośrodków, których rola będzie prawdopodobnie całkowicie zmarginalizowana. W czasie obrad wspomnianych konferencji trudno było nie odnieść wrażenia, że "mniejsi" wahają się czy wypada odnieść się komentarzem, co dodatkowo utrudnia fakt, że "wielcy" skutecznie okupują mikrofony od końca jednej przerwy kawowej do początku kolejnej. Chciałbym mylić się w osądzie, że istnieją wielcy gracze, w których interesie jest niedopuszczanie do głosu prowincji. Dowodem na to jest fakt, że debaty prowadzą i uczestniczą w nich wyłącznie twórcy założeń, którzy mają monopol na sterowaną krytykę i komentarz. Podczas ostatniego spotkania w Katowicach głosy krytyczne można było usłyszeć wyłącznie w kuluarach. Czy zatem środowisku brakuje odwagi czy może jedynie mikrofonu? Obiektywne kryteria nie istnieją, kiedy nie są w interesie konkretnych środowisk. Fundamentalnym problemem pozostaje pytanie o to, czy prawidłowo zdiagnozowaliśmy wszystkie choroby, a przede wszystkim czy potrafimy się sami uleczyć? Procesy samooczyszczenia mogą być wymierne w przypadku wskazania wszystkich indywidualnych przewinień, które w dużym stopniu dotyczą nas samych. Czy zatem jesteśmy winni tego, w jakim stanie znajduje się polska nauka, niezależnie od ilości pieniędzy jakich wciąż nam brakuje? Kto z nas pisał uprzejme, koleżeńskie recenzje? Kto sygnował zbiorową publikację swoim podpisem, zapominając że powinnością recenzenta jest przede wszystkim przeczytanie przedłożonych tekstów. Kto przymykał oczy na niedoskonałości, tłumacząc sobie, że wszystkich nas dotyczy skala ocen 2-5, zatem nie jest wielką winą fakt, że latami pozwalano umiejscowić się w nauce ludziom przeciętnym, jedynie "obecnym" na uniwersyteckich etatach, nie prowadzącym żadnych badań naukowych, a nawet jakiejkolwiek działalności, z której wypływałaby potencjalna wartość poznawcza. Przez lata system opieki prawnej gwarantował niemal nieusuwalność z naukowych stanowisk, zastąpiony kodeksem pracy, promującym pracownika w sporze z pracodawcą w postępowaniu przed sądem pracy. Na uniwersytetach daje się od lat słyszeć ex cathedra wypowiadane mądrości o liczbie lat, jaka pozostała pracownikowi na stanowisku. "Naukowiec" niepublikujący nie ponosi w zasadzie żadnej odpowiedzialności za niewypełnianie obowiązków wynikających z opisu stanowiska pracy, a okresowe oceny na wydziałach skutecznie obchodzone są metodą na "zwolnienie chorobowe". Dydaktyka od niepamiętnych czasów traktowana jest przez kolejne władze ministerialne jako najważniejsze kryterium produktywności pracowników naukowych. Liczba studentów odmieniana przez wszystkie przypadki stała się przecinkiem w dowolnym zdaniu o stanie polskich uniwersytetów. Przez lata nie dało się słyszeć "pochwał" centrali za prowadzone badania naukowe, zatem prawdopodobnie rosło przekonanie o ich fakultatywności. Akademicy z różnych ośrodków podczas wspólnych spotkań nie pytali siebie o prowadzone badania, lecz o liczbę studentów [sic!]. Państwo utrwalało tę patologię, zmuszając nas do umasowienia studiów wyższych, pod sankcją naszej likwidacji. Elitarność zastąpiła masowość. Prezentowanie studentom wyników własnych badań zaczęło być przejawem ekscentryczności. Przecież do wszystkiego były podręczniki, które ochoczo publikowano w celach ściśle komercyjnych. Czy zatem deklaracja o samooczyszczeniu się środowiska przypadkiem nie jest wyłącznie zadekretowaniem wygodnych pozycji dla przyszłych beneficjentów reformy zaproponowanej przez ministra Jarosława Gowina? Algorytm geograficzny, jaki odczytać możemy z wyboru zespołów dla potrzeb ustawy 2.0 rodzi uzasadnione przypuszczenia, że największe ośrodki akademickie w Polsce roszczą sobie prawo do decydowania o przyszłym kształcie administracyjnym i ustrojowym rodzimego szkolnictwa wyższego. Zasadniczo nie ma w tym nic dziwnego, w końcu od zawsze instruowani byliśmy, że najwartościowsze rzeczy rodzą się w umysłach ludzi zamieszkujących największe polskie miasta, ze stołecznym na czele. Co więcej, biorąc pod uwagę wszelkie centralne wskaźniki, takie uczelnie jak: Uniwersytet Warszawski, Politechnika Warszawska, Szkoła Główna Handlowa, Uniwersytet Jagielloński, Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie czy Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu okupują najwyższe lokaty rodzimych rankingów. Wobec takich argumentów za nietakt można by było uznać inne geograficzne roszczenia. Jednak to właśnie w rankingach zaklęta jest cała prawda o kondycji polskiej nauki. Uniwersytet Warszawski zajmuje w rankingu światowym 301, a Uniwersytet Jagielloński zaszczytne 340. miejsce. Z tej perspektywy nie ma literalnie żadnej różnicy czy nie znaczy się nic w nauce światowej na 300 czy na 1000 lub 2000 miejscu. W ten sposób te dwa dostojne Uniwersytety wyprzedzają pozostałe w Polsce o mikrometry. Jest więc to jedynie różnica kwantowa. Istotna raczej dla dobrego samopoczucia skupionych tam uczonych. Podkreślam to nie dlatego, że uważam za zasadne szersze włączenie pozostałych, ale właśnie z powodu, że owe niskie miejsca w globalnym zestawieniu świadczą o całej słabości instytucjonalnej polskiej nauki, którą wszyscy planujemy zniwelować. Gdyby jednak uznać za wyłączny wyznacznik umiejscowienie na osi nauki światowej - formalnie nikt nie powinien dostąpić zaszczytu tworzenie założeń reformy. Pewnie należałoby to zlecić czynnikom zewnętrznym, najpewniej zagranicznym. Nie oznacza jednak, co należy stanowczo podkreślić, że polscy naukowcy nie wnieśli istotnego wkładu do światowych zasobów nauki, lecz nigdy nie uczyniono tego w sposób systemowy i instytucjonalny. Zatem twierdzenie, że Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Jagielloński posiadają zdolności do spełnienia kryteriów przyszłych kuźni naukowców z ich światowymi osiągnięciami jest myśleniem życzeniowym. Istotnym dlatego, że mamy do czynienia z najsilniejszym lobby w Polsce. Jednak dziś to wyłącznie wypowiedzi wbrew faktom. Gdyby było inaczej reforma nie byłaby potrzebna, względnie wystarczyłoby zabrać publiczne pieniądze mniejszym i nakazać im zamknięcie drzwi. Interesującą kwestią jest więc odpowiedzialność, która jak zwykle nie rozkłada się równo. Winni są najmniejsi, prowincjonalni z ich lokalnymi i regionalnymi badaniami, a także z przerostem zatrudnienia emerytów. Zaszczyty dotyczą i mogą dotyczyć jedynie najlepszych. Właśnie słowo "najlepszy" było najczęściej powtarzanym epitetem podczas kolejnych sesji w Katowicach. Budzi to uzasadnione wątpliwości, zwłaszcza kiedy wyobrazimy sobie dysonans, jaki towarzyszy skazańcowi w chwili gdy słyszy, że może spróbować "strzelać się" z plutonem egzekucyjnym. Geografia "najlepszości" ewidentnie ciąży ku osadom miejskim nad Wisłą i Wartą. Można oczywiście zrozumieć, że rozkład środków na naukę musi uwzględniać wielkość "największych", trudno jednak pojąć, że ktoś dekretuje miejsce, gdzie można naukę uprawiać. Światowy ranking nie zanotował istnienia najlepszych w Polsce. Gorzkie, ale przynajmniej na razie musimy się z tym pogodzić. Być może (w co piszący te słowa oczywiście nie wierzy) rozwiązaniem byłoby wprowadzenie opcji zero. Zlikwidowanie wszystkich etatów uniwersyteckich w Polsce, a następnie w drodze faktycznie otwartych konkursów rozdzielenie miejsc dla tych, którzy udowodnią taką przydatność. Być może wówczas, zgodnie z wyznawcami neoliberalnych reguł gry, rynek sam wybierze najlepszych, średnich i słabych. W przeciwnym razie dyskusja o reformie nauki w Polsce jest wyłączną grą interesów jednych wobec drugich. W błędnym przekonaniu pracowników naukowych, miejsce pracy jest wyrazem ich umiejętności badawczych. Zatem jeśli UW, UJ i UAM są najwyżej w rankingu to pracują tam najlepsi. Ergo powinni nadal tam pracować, wobec tego reforma nie będzie mieć jakichkolwiek negatywnych skutków dla nich samych. Tak więc zyski indywidualne znowu wezmą górę, nawet w całkowitej izolacji od faktycznej kondycji nauki na polskich uniwersytetach. Jaka będzie to zmiana, skoro wszyscy pracownicy wielkich polskich uniwersytetów znajdą się w instytucjonalnym pancerzu? Dobra przecinek zmiana. Tylko czy, retorycznie zapytam, potrzeba do tego reformy? W tym wszystkim pobrzmiewa nieprawidłowa identyfikacja słabości polskiej nauki. Jeśli naprawa usankcjonuje pozycję największych uniwersytetów w Polsce, to faktycznie nie zostaną one objęte reformą niesioną przez nowe ustawy. Całe zło zostanie zdiagnozowane jako choroby młodszych i mniejszych uczelni, a więc rozwiązania ustawowe ograniczą ich wpływ na rozwój i niedorozwój badań naukowych w Polsce. Lansowane kierunki zmian pozwalają widzieć, że zło zostało zidentyfikowane poza mainstreamem, zatem zreformowane zostaną jedynie peryferie. Przykład politologów i socjologów znakomicie oddaje wiarygodność myślenia w kategoriach ośrodków wiodących. W 2015 roku kolejni Warszawscy profesorowie oceniali przebieg kampanii wyborczej w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Znamienne jest to, że duża ich część podkreślała zdecydowane zwycięstwo prezydenta Komorowskiego w debatach z Andrzejem Dudą. Głosili przyszłe zwycięstwo Platformy Obywatelskiej, w myśl zasady: skoro u nas wszyscy ich popierają, to muszą wygrać. Kompletnie ignorując nie tylko rozkład nastrojów politycznych Polaków, ale również opinie badaczy skupionych w oddalonych od Warszawy ośrodkach akademickich. Wynik tego sporu wszyscy znają. Nie należy oczywiście wyciągać z tego faktu daleko idących wniosków dla samego poziomu nauki w Polsce, jednak nie sposób przeoczyć, że jednym z podstawowych zadań nauki jest skuteczne przewidywanie. Czy zatem można dziś z pełną odpowiedzialnością zadekretować, które ośrodki akademickie w Polsce są nieomylne? To, co dobre, jak i to, co złe odczytywać trzeba poprzez efekt skali. Wyobraźmy sobie proste ćwiczenie. Na dziesięciu profesorów zatrudnionych w jednostce jeden oględnie mówiąc nie zalicza się do najlepszych i pozostaje badaczem jedynie mentalnie. W drugiej jednostce jest 100 profesorów i występuje tam identyczna jak w pierwszym przypadku liczba osoba. Oczywiście 1/10 brzmi dużo straszniej niż 1/100. Tyle tylko, że nominalnie wciąż mamy do czynienia z jedną osobą. Nie ma innej miary, niż statystyczna, która pozwalałaby przypuszczać, że zwiększenie zatrudnienia w mniejszym ośrodku proporcjonalnie zwiększy stan mentalnie bezrobotnych. Inne czynniki niż prosty przyrost decydują o obrazie całego środowiska. Metody weryfikacji są przecież niemal identyczne dla wszystkich. Jaki interes miałby mniejszy ośrodek w tym, aby przetrzymywać nieczynnych badaczy, gdyby nie dotyczyły go limity uprawnień i finansów. Jednak dzieje się tak, skoro ustawa stawia wyżej emerytowanego profesora niż młodego zdolnego doktora. Trudno przypuszczać, że młodsze ośrodki akademickie nie chcą prowadzić rzetelnych badań naukowych. Niewątpliwym atutem liczebnych instytutów badawczych jest to, że cień jaki rzucają, skryć może o wiele więcej patologii. Co więcej ich wielkość decyduje o tym, że nikt takich chorób u nich nie szuka. Zwyczajowo do tego się nie tańczy. Analogicznie rzecz ma się z uprawnieniami do nadawania stopni i tytułów naukowych. Pozbawienie ich mniejszych ośrodków kosztem większych wymagałoby również znalezienia lepszych niż "praw dla najlepszych" argumentów. Statystycznie rzecz ujmując więcej słabych i przeciętnych doktoratów, zwłaszcza zaś habilitacji bronionych jest na największych polskich uczelniach, bo obrony zdążają się tam najczęściej. Jest czymś naturalnym, że większość naukowców ma ambicje legitymowania się dyplomem największych polskich uniwersytetów, zatem turystyka dyplomowa w Polsce to margines marginesu. Gdyby było inaczej, nie trawilibyśmy w polskim szkolnictwie "na-słowackich" habilitacji. Jest to raczej argument, że selekcja habilitacyjna mniej więcej wszędzie jest identyczna, nawet gdy próbujemy nie zauważać roli Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, która wyznacza przewodniczącego, dwóch recenzentów i członka komisji habilitacyjnej. Udziały jednostki posiadającej faktyczne uprawnienia wynoszą zatem maksymalnie 3:4. Argument, że rada wydziału może przegłosować dowolną negatywną wolę komisji na korzyść habilitanta jest równoważny strachowi przed inwazją obcych. Doktoraty i habilitacje nie stanowią pierwszorzędnego problemu w Polsce, tylko możliwy brak ich powiązań z wieloletnimi badaniami naukowymi i ich wynikami, kiedy ustawa pozwala je traktować jako pracę na stopień. Zatem osiągnięcia badawcze, płynąca z doktoratów i habilitacji, powinny stanowić rzeczywiście istotny wkład w naukę, a nie w opis tego, co uznajemy za naukę. Pytanie, jakie można by w tym miejscu zadać brzmi: czy potrzebujemy uniwersalnej ustawy o szkolnictwie wyższym, która znajdzie wspólne zaklęcie dla wszystkich dziedzin nauki i dyscyplin naukowych? Taką miarą ma być umiędzynarodowienie. Oddajmy jednak sprawiedliwość twierdzeniu, że nie wszystkie nauki prowadzą do uniwersalnych wyników, takich których akceptacja leży w interesie wszystkich. Są takimi nauki o życiu i o ziemi. Wszystkim z grubsza zależy na tym, aby publikowano wyniki badań w naukach medycznych i uznawać je za ogólnoludzkie dobro. Nie jest tak na pewno w przypadku nauk społecznych i humanistycznych. Obiektywne miary możemy jeszcze spotkać w psychologii i częściowo w filozofii. Prawo, aby być uniwersalnym, może w Polsce odnosić się wyłącznie do kwestii najbardziej abstrakcyjnych. W historii, socjologii i politologii decyduje coś, co nazwalibyśmy mainstreamem myślenia, bowiem naukowcy na zachodzie nie są zainteresowani publikacjami kolegów z Europy Wschodniej, ponieważ te stanowią roszczenie do twierdzenia o rzeczywistości, a kanony tego myślenia Zachód już dawno usankcjonował, więc nie potrzeba nowych, nie daj Boże innych. Nie spąsowieją na dźwięk Warszawy, Krakowa czy Poznania. Umiędzynarodowienie części dyscyplin naukowych w Polsce może zatem odbywać się tylko poprzez wewnętrzne zasoby, a więc budowę znaczących w Europie czasopism, które przyciągać będą naukowców z zagranicy, a oni będą zwrotnie legitymizować naszą pozycję. Nie ma innej drogi. Jedną z podstawowych chorób jaka trawi polskie środowisko naukowe jest wiara w postulowaną rzeczywistość. Zawsze wbrew faktom, które bywają mocno niewygodne. Niedobrze kiedy taka motywacja staje się główną osią dyskusji nad zmianą, jaka ma być przez wszystkich wyczekiwana. Młodzi, marzący o samodzielności badacze z Warszawy, Krakowa czy Poznania, podczas ostatniej konferencji programowej NKN, podnosili najchętniej argument, że nie wszyscy potrzebują uprawnień do habilitacji, a także samych doktorów habilitowanych. Czy był to eufemizm, określający przyszły los młodych uniwersytetów? Prawdopodobnie dla odmiany młodzi tym razem naukowcy uwierzyli, że grając na wiodącą wartość własnych ośrodków docelowo pozbędą się starszych profesorów, awansując na ich miejsca. Między wierszami można to odczytywać w ten sposób, że doktor habilitowany z odległej od "trójkąta" miejsca nie ma żadnych przymiotów, podczas gdy oni mają wszystko, prócz pieniędzy. Można zrozumieć, że komentujący wydarzenia polityczne politolog z Zielonej Góry zostanie anonimowo na forum internetowym nazwany "dziwnym ekspertem z dziwnego miejsca". Jednak trudno pojąć, że tego typu rozkład lansowany jest przez (za)możnych naszej naukowej domeny. W czasie obrad konferencji w Katowicach uczestniczyłem w bardzo interesującym panelu dotyczącym interdyscyplinarności ścieżek kariery. Dyskusja nie dotarła do poziomu owych ścieżek, ponieważ zatrzymała się na luźnych refleksjach słuchaczy panelu dotyczących tego, co traktują jako interdyscyplinarne. Niepokój może budzić fakt, że naukowcy z całej Polski bardzo osobliwie rozumieją interdyscyplinarność. W skrócie tak, że dotychczas rowerem mogła jechać jedna osoba, natomiast teraz radość budzi fakt, że jedzie na zmianę osób pięć. Kwestia interdyscyplinarności jest bardzo ważnym wyzwaniem naukowym, jakie pojawiło się we współczesnej nauce światowej. Chodzi w nim o to, aby wspólnie przekroczyć opłotki własnej dyscypliny, kiedy ta wyczerpała już indywidualne możliwości poznawcze i wespół z przedstawicielami innych nauk dojść do wspólnego, nowego wniosku. Nie jest zatem interdyscyplinarnością fakt, że filozof, fizyk i zoolog korzystają z tego samego narzędzia badawczego lub uczestniczą w badaniu ograniczając się do poziomu własnej domeny. Wtedy mamy współuczestniczących w badaniu, jednak każdy reprezentuje inny wniosek, badając odmienny problem. Zachód widzi potrzebę połączeń w ramach różnych dyscyplin, natomiast my niestety zatrzymaliśmy się na poziomie uznania narzędzia badań za badanie naukowe. Stąd tylko krok do zajmowania się czymś, co w swej istocie naukowe nie jest. Są tematy, jakie nie uchodzą wśród dżentelmenów. Jeśli jednak założymy, że poziom finansowania szkolnictwa wyższego nie może być większy, bo są inne palące potrzeby i państwa nie stać na dorzucenie nauce, to czy skutkiem reformy ma być skierowanie strumienia skromnych środków w innym kierunku, żeby bogaci stali się bogatsi? Ponownie wraca kwestia wiodących ośrodków badawczych, reprezentujących najwyższy potencjał i etos naukowy. Nie ma nic złego w konkurencji ośrodków. Błędem jest myślenie, że cieszące się mniejszą tradycją uniwersytety życzą sobie specjalnego traktowania i przymykania oczu na ich obiektywne słabości. Jednak ex ante zadekretowana pozycja Warszawy, Krakowa i Poznania to jawne naruszenie reguł uczciwej rywalizacji, ponieważ zostają oni z niej faktycznie wyłączeni. Domagamy się wobec tego jasnych i uczciwych kryteriów konkurowania na rynku szkolnictwa wyższego, które nie będą stworzone pod dyktando UW, UJ i UAM i przez nich pilnowane i oceniane. Prosiłbym jednak wziąć pod rozwagę fakt, że już ćwiczyliśmy w Polsce scenariusz z wiodącymi uczelniami, co sukcesywnie pogłębiało dystans cywilizacyjny pomiędzy różnymi regionami kraju. Uniwersytety w Bydgoszczy, Olsztynie, Kielcach, Opolu, Rzeszowie, Białymstoku czy Zielonej Górze pozwalały formować życie intelektualne w tych miejscach, oddziałując na swoje bezpośrednie sąsiedztwo. Czy chcemy powrócić do wyrażonego słowami ówczesnego premiera Donalda Tuska, promowania w tych regionach wyłącznie ślusarzy i spawaczy? Oczywiście zawody jak najbardziej potrzebne, jednak argument o konieczności zastąpienia nauki szkolnictwem zawodowym musi budzić podejrzenia dotyczące inżynierii społecznej. Od dłuższego czasu lansuje się w Polsce dwa pojęcia, gospodarcze wytrychy: innowacje i kreatywność. Chcemy kształcić kreatywnych inżynierów, realizujących innowacyjne projekty. Tylko, że takiej umiejętności nie tworzy się w sposób ściśle techniczny. Kreatywności nie można nauczyć, ani zadekretować. Nie pomogą w tym krajowe ramy kwalifikacji i sylabusy, w których zastrzeżemy, że student zdobywa kreatywne umiejętności. Przyszłe sukcesy polskiej nauki i jej komercjalizacja zależeć będzie od potencjału obecnych profesorów do prowokowania młodych do buntu wobec dręczącej nas wszystkich niewiedzy. Kreatywność jest forpocztą odkrycia, nie zaś opisem administracyjnych potrzeb instytucji politycznych. Promowanie wąskiej specjalizacji będzie w dłuższej perspektywie działaniem przeciwskutecznym. Erudycja stanowi wciąż niezaprzeczalny atut ludzi twórczych, kiedy potrafią oni nie tylko zdiagnozować samą potrzebę, ale również jej cel i skutki. Tymczasem mamy już dziś do czynienia z wąskimi specjalistami, którzy są interlokutorami wyłącznie w obszarze swojej profesji. Czy jednak powinniśmy się samobiczować? Pieniądze wciąż stanowią w Polsce obiektywną przeszkodę w realizacji ambitnych projektów naukowych. Czy rozwiążą one wszystkie nasze bolączki? Poziom nauki w dużym stopniu wynika z tego, co nie całkiem bezpośrednio zależy od ilości pieniędzy. Widzimy, że awans naukowy polskich badaczy i praca na renowowanych uniwersytetach niekoniecznie dał plony w postaci nagród Nobla, w jakich istotnie partycypowaliby Polacy. Przykład Marii Curie-Skłodowskiej jest w nauce równie odległy jak epoka dinozaurów. Kondycja nauki zależy poza finansami od metod budowania wiedzy oraz od sposobów i miejsc, gdzie będzie oceniana. Przyszłość w niewielkim stopniu jest w naszych rękach. A jeśli jedynym celem reformy jest aby głodni zjedli bezdomnych, to wypada życzyć smacznego. Dr hab. Łukasz Młyńczyk Uniwersytet Zielonogórski