Ważne dla nas, jak i dla Belgów, daty, to 24 kwietnia 1915 roku - kiedy niemiecki 35. Pułk Pionierów otworzył zawory butli gazowych umieszczonych na odcinku pomiędzy Bikschote-Langemark-Poelkapelle oraz 31 maja 1915 roku, gdy pod Bolimowem 36. Pułk Pionierów wypuścił chlor na pozycje rosyjskie. Kwestię użycia gazów bojowych na terenie naszego kraju opisywano już wielokrotnie, w tym na łamach "Odkrywcy". Dzisiaj chciałbym, żebyśmy spojrzeli na ataki gazowe w rejonie Bolimowa, który stał się "polskim Ypres", oczami dowódcy 9. Armii Niemieckiej - księcia Leopolda Bawarskiego. Jest to spojrzenie bardzo subiektywne. Musimy pamiętać o tym, iż książę Leopold nie był specjalistą od wojny gazowej. Temat użycia broni chemicznej był dla niego tak nowy, jak dla dowodzonych przez niego żołnierzy 9. Armii w okopach nad Rawką i Bzurą. Użycie gazów pod Bolimowem nie było jego decyzją. Podobnie jak objęcie dowództwa 9. Armii. Powyższe wynikały z rozkazów, które również dotyczyły księcia Leopolda Bawarskiego. Książę był tak samo ciekaw nieznanego mu wcześniej frontu wschodniego, jak i samego wykorzystania broni chemicznej. W pierwsze zagadnienie został wprowadzony przez dowództwo frontu wschodniego, drugie naświetlił mu sam Fritz Haber. Żołnierze księcia walczyli już na wschodzie od sierpnia 1914 roku. Część z nich widziała wczesne mazurskie boje, przed innymi majaczyły już kontury Warszawy w październiku 1914 roku. Kolejni poznali ciężkie walki bitwy granicznej na froncie zachodnim, po których zostali przeniesieni na front wschodni. Prawie wszyscy brali udział w krwawej bitwie łódzkiej w listopadzie 1914 roku. Żołnierze ci, dowodzeni jeszcze przez von Mackensena, wywalczali w grudniu 1914 r. przyczółki na zamarzających brzegach Rawki i Bzury oraz przeżyli 3 dni piekła podczas wielkiej bitwy 31 stycznia 1915 r. w rejonie Wola Szydłowiecka-Humin-Borzymów. W bitwie tej nie pokazali swojej wartości, za to poznali wartość rosyjskiego piechura, który trwał na pozycjach i walczył jak lew, mimo wielogodzinnego ostrzału artyleryjskiego, a nawet użycia 18 tys. pocisków wypełnionych środkami, wywołującymi łzawienie. Rosyjski piechur zapłacił jednak za utrzymanie frontu ogromnymi stratami - 40 tys. zabitych, rannych i wziętych do niewoli... Gdy w kwietniu 1915 r. książę Leopold objął dowództwo 9. Armii, była ona wyczerpana, okrojona i niezdolna do podjęcia większych operacji. Front był spokojny, żołnierze nie ponosili zbędnego ryzyka, liczyło się tylko przeżycie i utrzymanie linii. Jeszcze w lutym 1915 r. kilka korpusów wyjętych ze stanu armii, rozjechało się dla wsparcia bardziej rokujących teatrów działań, jak np. rejon Gorlic czy Przasnysza. Pułki zostały niewiarygodnie rozciągnięte na pozycjach. O ile w grudniu 1914 r. jeden pułk bronił ok. 800 m terenu, to w kwietniu 1915 było to już 3-4,5 km. Podobnie funkcjonowała strona rosyjska, której pułki przetrzebione po operacji łódzkiej również rozciągały się na pozycjach, i podobnie jak u Niemców, ich korpusy wydzielano ze struktur 1.,2. i 5. Armii i wysyłano w inne miejsca frontu. Pozorny bezruch na froncie owocował jednak codziennymi stratami. Rosjanie ginęli od licznej i skutecznej artylerii okopowej stosowanej przez Niemców (miotacze min i granaty prętowe), jak i od ognia niemieckiej artylerii. Niemcy z kolei narzekali na Rosjan, którzy trzymali ich okopy pod ogniem, w dzień i w nocy. Straty niemieckie następowały głównie podczas zmian i wydawania posiłków. Zdarzały się też postrzały przez luki w przedpiersiach okopów oraz przez otwarte otwory tarcz okopowych. Żołnierz rosyjski rekompensował słabe wsparcie własnej artylerii śmiertelną precyzją ognia karabinowego. Tam, gdzie rosyjski ogień był najskuteczniejszy, sądzono, że przeciwnikiem jest strzelec syberyjski, mimo iż rzeczywistą obsadę stanowił pułk liniowy lub rezerwowy. Dzienne straty niemieckie wynosiły 5-14 ludzi, natomiast rosyjskie, 10-25 ludzi na pułk. Żołnierze niemieccy korzystali z wyciszenia frontu i kąpali się w Rawce. Stagnacja jednak źle wpływała na psychikę żołnierza. Każdy marzył od wyrwaniu się z bezruchu i monotonii codziennego rytmu służby w okopach. Taki właśnie front przejął książę Leopold. Swoje spostrzeżenia opisał w osobistym dzienniku, który odnalazłem w zbiorach Bawarskiego Tajnego Archiwum w zespole rodziny Wittelsbachów. Z niewiadomych przyczyn ani rodzina Wittelsbachów, ani archiwum nie zdecydowało się nigdy na jego publikację, mimo fascynującej, z punktu widzenia historii wojskowości, treści. Radosna, energiczna ofensywa... Rozkaz objęcia dowództwa 9. Armii dotarł do księcia Leopolda 19 kwietnia 1915 roku. "Rozmawiałem u ministra wojny i miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś o 9. armii. Ale również tutaj nie mogłem uzyskać żadnych informacji. Nikt nie wiedział, jakie korpusy armijne należą do podległej mi armii, nawet nazwisko szefa sztabu nie było znane. W rosyjskiej części Polski, arenie mojej przyszłej działalności wojskowej, nigdy jeszcze nie byłem. (...) Wychodziłem więc naprzeciw całkowicie mi nieznanym stosunkom. Zresztą od 23 lat, będąc na stanowisku generalnego inspektora IV inspekcji armijnej, miałem tak często najbardziej osobiste relacje z urzędami pruskimi i królewsko-pruskimi pułkami, że mogłem oczekiwać, iż na wschodzie spotkam niejednego starego znajomego". Następnego dnia książę Leopold pełen obaw wyjechał pociągiem z Drezna poprzez Budziszyn, Żagań i Kalisz do Łodzi. 20 kwietnia został przedstawiony przez gen. Beselera swojemu sztabowi. Jak sam książę stwierdził, w sztabie: "Nie było niczego pilnego do zrobienia". Zdanie to obrazuje właściwie jego stosunek do ścisłych spraw wojennego rzemiosła, który wynika z dalszej treści dziennika. Nie można się po jego lekturze oprzeć wrażeniu, że solą życia księcia były spotkania z niemieckimi książętami, politykami, synami cesarza i ówczesnymi celebrytami - popularnymi w tym czasie w Niemczech dziennikarzami wojennymi. Ranki wypełniały codzienne galopy konno i wizyta w sztabie, co jakiś czas książę odbierał parady podległych pułków czy odbywał miłe spotkania w kasynie oficerskim. Południe spędzał w terenie, wizytując podległe jednostki lub odwiedzając znanych mu wcześniej oficerów. Wiele godzin popołudniowych spędzał z książką w ogrodzie willi łódzkiego przemysłowca Schaiblera, wybranej na kwaterę. Wieczorami znowu wracał do sztabu, zasięgając informacji z całego dnia. Siłą pamiętnika księcia Leopolda są poczynione obserwacje czy to dotyczące ówczesnej Łodzi i okolic, etnografii, armii, czy przytoczone rozmowy. "Na wszystkich większych ulicach znajdowały się obszerne, często podobne do pałaców wille z większymi lub mniejszymi ogrodami, należące do wielkich właścicieli fabryk i wyposażone z dużym luksusem. Gust pozostawiał wiele do życzenia: w wielu widać było, że tak powiem, klejące się do ścian miliony" - pisał o łódzkich willach w 3. dniu pobytu w mieście. Po pierwszej naradzie w znajdującym się przy ul. Piotrkowskiej sztabie, książę stracił złudzenia, co do możliwości zmiany sytuacji na froncie: "Moja nadzieja na przejście do energicznej i radosnej ofensywy, aby wyjść z męczącej wojny pozycyjnej i doprowadzić do militarnego rozstrzygnięcia, musiała zostać na razie odłożona na później". Przez kilka dni książę prowadził inspekcję poszczególnych korpusów, licząc od końca prawego skrzydła 9. Armii w okolicy Spały aż do samej Wisły. "Podczas wizyt w oddziałach mojej armii postępowałem zawsze tak, jak podczas mojego ostatniego objazdu frontu zachodniego. Dana jednostka czekała na mnie zazwyczaj w szyku paradnym z karabinami na ramieniu, pojedyncze oddziały starych żołnierzy prezentowały broń. Formacja była bardzo różna w zależności od warunków danej lokalizacji. (...) Defilada, najczęściej w kolumnie grupowej, stanowiła zakończenie" - pisał z zadowoleniem książę. Pośród wielu narzekań na stan drogowej infrastruktury Królestwa Polskiego, wyłoniły się ciekawe wnioski o kondycji podległych wojsk: "Odwiedziłem wszystkie sztaby korpusów, rozmawiałem z większością podległych mi generałów (...). Wszystkie pozycje wyglądały na starannie rozbudowane i wystarczająco silne, aby móc czekać z pełnym zaufaniem do solidności moich oddziałów na ewentualny atak wroga. Jeżeli chodzi o oddziały, to piechota we wszystkich walkach od początku wojny poniosła niezwykle ciężkie straty. W szczególności niezwykle wysokie były straty wśród oficerów zawodowych i podoficerów z dłuższym stażem służby; również wśród starszych roczników żołnierzy straty wynosiły przeciętnie 50-75%. (...) Bardzo wiele kompanii było dowodzonych przez poruczników w tym nierzadko poruczników rezerwy; większość podoficerów miała za sobą stosunkowo krótki okres służby, żołnierze pochodzili w większości z uzupełnień". Co ciekawe, na podobne braki w kadrze oficerskiej narzekali w tym samym czasie rosyjscy dowódcy stojących naprzeciwko wojsk. Podobne spostrzeżenia miał chociażby gen. Muśnicki dowodzący 14. Pułkiem Strzelców Syberyjskich. Pozycje rosyjskie były w tym czasie tak samo dobrze rozbudowane jak niemieckie. Można więc powiedzieć, że w tych dwóch aspektach siła przeciwnych armii była podobna. Książę w pobłażliwym tonie wytknął pewne braki, tłumacząc niedociągnięcia... ciężką służbą w okopach, jednak jego ogólne wrażenie było dobre: "Miałem uczucie, że od tych oddziałów można wymagać wszystkiego, czego może dokonać porządne wojsko". W konkluzji zauważył jednakże ze smutkiem, iż: "W tych warunkach było chyba rzeczą naturalną, że ciągle pojawiała się u mnie żywa chęć wyrwania się w końcu z monotonnej, lecz jednak wycieńczającej wojny w okopach i przejścia do radosnej, świeżej ofensywy, chęć, która z pewnością ogarniała również wojsko; jednak przynajmniej na razie nie leżało to w przewidzianych dla mojego frontu zamiarach naczelnego dowództwa i bez znacznego wzmocnienia oddziałów, byłoby to prawdopodobnie trudne do przeprowadzenia". Jak się wkrótce miało okazać, monotonność frontu pozycyjnego dowodzonego przez księcia, miała zostać niebawem przełamana. W kilka dni po objęciu dowództwa przez księcia, dokonano pierwszego ataku gazowego przy pomocy chloru pod Ypres. Kolejnym miejscem podobnego ataku miały stać się okolice Bolimowa.