Mariusz Dudkiewicz dodaje, że dopóki pacjent w Polsce będzie przynosił stratę jednostce medycznej, która go leczy, będzie dochodziło do podobnych tragedii. "Ludzie, którzy są zatrudniani w pogotowiach, są świadkami kolejnych zwolnień i szukania oszczędności. Zaczynają więc myśleć, że jeśli będą przyjmować wszystkich potrzebujących pomocy, to redukcje będą trwać nadal i w końcu ich obejmą - podkreśla. Dudkiewicz mówi, że prywatne pogotowia mają umowy na transport medyczny z przychodniami: "I nieraz się zdarza, że to one jeżdżą do ludzi w stanach zagrożenia życia, bo pogotowie - tak jak zdarzyło się w przypadku Dominiki - odsyła ludzi do przychodni podstawowej opieki albo ambulatoriów". Ludzi odsyła także ambulatorium nocnej i świątecznej pomocy medycznej. "I mnie to nie dziwi. Bo utrzymanie go zgodnie z warunkami stawianymi przez NFZ jest prawie niemożliwe. Na 50 tys. mieszkańców powinna przypadać jedna karetka, dwóch lekarzy i dwie pielęgniarki. To wymogi, które znacząco przekraczają miesięczne wpływy z Funduszu. Jak więc sobie radzą szefowie prywatnych ambulatoriów? Dla NFZ mają - na papierze - karetkę, dwóch lekarzy i dwie pielęgniarki. Ale w ambulatorium są tylko dwie osoby. I to są numery, które dzieją się również w dużych miastach. Jak to możliwe? Normalnie. Kiedy NFZ chce zrobić kontrolę, musi ją zapowiedzieć, a wtedy jest pełna mobilizacja i wszystko z papierami się zgadza. Tak że nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że być może lekarz ze Skierniewic bronił się przed wizytą, bo bał się, że jeśli zostawi zamknięte ambulatorium, stanie się krzywda innej osobie, która akurat będzie potrzebowała pomocy. Znam takie przypadki, kiedy w jednej z firm nocnej pomocy jedyną osobą, którą tam zastałem, był dozorca. Bo jedyny medyk pełniący dyżur - lekarz - był prawdopodobnie na wizycie domowej, a w placówce nie było nikogo, kto mógłby udzielić pomocy - opowiada w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Mariusz Dudkiewicz.